Patrząc na wirujące gwiazdki śniegu zastanawiam się, pod którą z
puszystych zasp ukryła się przed nami godzina wytchnienia. Styczniowe poranki
barwi już koralowy rumieniec, światła ulicznych latarni zamieniają biel w
draperie kobaltowego brokatu, a wieczory wypełnia szelest kartek i słodki
zapach wiciokrzewu, migdałów i mszystego miąższu persymony. Kiedy ogarniają
mnie obawy przed rozsadzającymi ramy czasu obowiązkami, próbuję znaleźć
schronienie pod skrzydłami książek, dającymi złudne wrażenie baśniowej
sprawiedliwości świata. Na panteonie moich literackich bóstw zasiada Honoré de
Balzac, niezrównany towarzysz, czarujący nauczyciel i ironiczny bon vivant,
którego rubaszność sowicie zaprawiona jest cierpką trzeźwością diagnoz.
Po korytarzach okazałego gmachu „Komedii
ludzkiej” przechadzam się z upodobaniem, podległa błyskotliwym uwagom
mojego przewodnika, którego doskonały zmysł obserwatorski i przenikliwość
psychologicznych osądów splata się z bezbłędnym poczuciem humoru. Przechodzę od
jednego pokoju do drugiego, niepomna na kolejność poszczególnych tomów nań się
składających. I tak, jakiś czas temu pokrętne czytelnicze ścieżki zaprowadziły
mnie do „Urszuli Mirouët” – siódmego
ogniwa arcydzieła, składającego się na „Sceny
z życia prowincji”. Znając Balzakowski geniusz analitycznego rozbioru
rzeczywistości, jego soczyste, nasycone szczegółami i zachwycającą finezją
słowa opisy nie miałam wątpliwości, że nie będzie to czas stracony. Jeżeli
poprzestać na przymiotach Balzaca jako wytrawnego portrecisty świata i ludzi,
nie zawiedziemy się. Otrzymamy bowiem pejzaże odmalowane z wirtuozerią estety i
bogatą galerię postaci zdumiewających swą dotykalnością. Nieco inaczej sprawy
się mają z samą konstrukcją powieści, nieco przesłodzoną, dla wprawniejszego
odbiorcy trochę naiwną i zbyt przewidywalną, ale wynagradzającą niedostatki złudnym
poczuciem, że tak właśnie być miało.