sobota, 11 lutego 2017

Słodka? - wstydliwa niewiedza, czyli trochę o tym, czego powinniśmy się nauczyć

To był jeden z tych przemoczonych dni, lepkich wsączającą się przez skórę, ołowianą wilgocią. Chłód marznącej mgły przenika wówczas na wskroś, aż do szpiku kości, rozcieńczając krew i wrażliwość, a pole widzenia zangle zawęża się do czubka własnego nosa, przysłoniętego szalikiem. Metalowy słupek, na którym opierał się przystanek wpijał mi się w plecy, odciskając ziębiącą pręgę, równoległą do linii kręgosłupa. Na gładkiej powierzchni, powleczonej popielatą farbą skraplały się lśniące łezki słotnego dnia. Moje przelotne spojrzenia szybowały od sylwetek przygarbionych chłodem przechodniów do mknących samochodów, by od czasu do czasu opaść w zadumie na fasady dobrze znanych budynków.



Nie wiem, jak długo trwały czyjeś proszalne nawoływania, zanim dotarły do mych uszu, szczelnie osłoniętych wełnianą czapką, osłoniętą dodatkowo przytulną głębią kaptura. 



Oplątana niezliczonymi zwojami kraciastego szalika, bezskutecznie próbowałam ochronić się przed niespodziewanymi smagnięciami przewrotnego wiatru, ale powzięte środki prewencyjne były tyleż bezskuteczne, co ograniczające ruch i tępiące wszystkie zmysły. Głos, przebijający się przez miejski zgiełk i gwar rozmów należał do tych wysokich, zaostrzanych dodatkowo gorączkowością i dojmującą bezsilnością. Wstrząśnięta niespodziewanym dźwiękiem rozejrzałam się dokoła, by ujrzeć wykrzywione zniesmaczeniem twarze trzech leciwych kobiet i promiennie uśmiechnięte buzie szczebioczących studentek. Przed zastępem dziewcząt stał dość korpulentny jegomość o gładkim, jakby polerowanym jowialnością obliczu, ściskający pod pachą wytartą odwiecznością, skórzaną aktówkę, pełnych szelestów, rutyny i urzędniczej znajomości życia, która wyklucza wszelkie zdumienia i potępia uniesienia. Niczym nieskrępowane studentki, roztrząsały między sobą kwestie nękających ich egzaminów, wplatając pomiędzy ekspresywne relacje i plastyczne charakterystyki wykładowców szczerą naiwność pierwszych kobiecych dylematów.


Za przytupującymi ze zniecierpliwienia lub chłodu kobietami, na drewnianej ławeczce siedziała dwudziestokilkuletnia dziewczyna skulona z zimna i strachu. Zapinany na mosiężne zatrzaski płaszczyk koloru dojrzałych renklod, podkreślał przeciętną urodę, pozbawioną jednak przykrego miana pospolitości, raczej z rodzaju tych łagodnie mysich, tak dobrze znanych, że po prostu niknących pośród tylu podobnych. Dokoła okrągłej twarzy nieznajomej wiły się skręcone wilgocią pukle włosów, wymykające się spod nagietkowej grubej czapki, równie orzechowe, jak rozwarte szeroko we wstydliwej bezradności oczy

To, co mnie zdziwiło na równi z wysokim rejestrem głosu była właśnie twarz, wykrzywiona w niezwalczonym paroksyzmie rozpaczy, której przyczyną może być jedynie pewność własnej bezradności w obliczu przeczuwanego i niestety nieuchronnego niebezpieczeństwa. Powoli zaczęłam rozróżniać pojedyncze słowa, choć trudno było wyłowić sens prośby, zbitej w niepokojący, ocierający się o skowyt błaganie.


Bystre staruszki prędko złowiły moje poruszenie, a ich rozwodnione spojrzenia spoczęły na mnie w pełnym napięcia oczekiwaniu na reakcję dotychczas nieruchomego, a więc nieinteresującego je punktu w pejzażu. Nieznajoma dziewczyna, kołysząc się w przód i w tył zwracała się do nich kolejno:

 – Czy ma Pani coś słodkiego?

W pierwszej chwili wzięłam to za groteskową igraszkę, okrutny w swym wyrafinowaniu żart, chociaż wiedziałam, że prośba rwana płaczliwością, zdolna szarpnąć nawet sercem z litej skały nie może przecież być tylko płochą drwiną.

Czy ma pani coś słodkiego? Nie mam pieniędzy. Zaraz zasłabnę. Za chwilę mam autobus, a ja nie mam nic słodkiego i zaraz zasłabnę. I nie mam pieniędzy, a zaraz zasłabnę. Bo nie mam nic słodkiego. I…

Wtedy w mojej głowie zaczął świtać pewien domysł, jakieś bełkotliwe echo lekcji prowadzonych przez szkolną higienistkę, strzępy zasłyszanych rozmów, pogłoski, rujnowane niepewnością i w gruncie rzeczy dyletantyzmem. Docierało do mnie, że przyczyna tego desperackiego krzyku tkwi głębiej, aniżeli mogłoby się wydawać – dziewczyna cierpiała na cukrzycę, a pozostawiona samej sobie mogła nagle zapaść w studnię omdlenia. Sądząc po tym, jaką imponującą empatię wykazywała otaczająca mnie grupa nieznajomych, zaczęłam powątpiewać w to, że ktokolwiek mógłby jej pomóc, jeżeli dziewczyna w wyniku domniemanej hipoglikemii nagle straci przytomność i osunie się na emaliowany deszczem chodnik.



Podeszłam do niej i zapytałam spokojnie, powściągając zwątpienie we własną odwagę i zbawicielskie moce, czy mogę jej jakoś pomóc. Pytania i prośby, dotychczas daremne, zlały się teraz w długie pasmo, zespolone jednym oddechem nadziei i strachu, zakończone oświadczeniem, że jest chora i obawia się tego, co za moment jej grozi. Przerażona patrzyła na mnie swoimi sarnimi, tkliwie orzechowymi oczyma, dokoła których wykwitały delikatne fiołkowe cienie, pogłębiane jeszcze głębokim brązem rzęs i mocno zarysowanych brwi. Szczęki nadal zaciskała kurczowo, aż sama poczułam ból każdego z mięśni. Jej mimika był porażającastrach wyrzeźbił w jej twarzy zasmucającą maskę rozpaczy i bezsilności. Nie wiedząc, co słodkiego mogłabym jej przynieść, a chcąc uśmierzyć jej paniczny strach, zapytałam, co mogę jej kupić.

– Bułkę. Zwykłą bułkę. Poproszę ciemną bułkę. Zapewniłam dziewczynę, że pobiegnę do pobliskiego kiosku i kupię jej bułkę.

Brązowe oczy zrobiły się jeszcze większe i bardziej szkliste, więc nie czekajac aż skończy protestować i przepraszać, że nie ma przy sobie pieniędzy, pobiegłam w górę ulicy, nie mówiąc jej, że ja także nie mam przy sobie gotówki.


Podczas tych kilku sekund bułka zaczęła pęcznieć w mojej wyobraźni do pulchnego remedium, hojnie obsypanego galaktykami maku i sezamu. Wszystkie bułki, które zjadłam w swoim życiu zaczęły kołować w malignie wyobraźni. 
Widziałam sztangielki, w które wgryzałam się pierwszymi ząbkami, kiełkującymi  na nagich jeszcze dziąsłach; 
bułki wodne, grubo posmarowane masłem i najsłodszym dżemem truskawkowym, które popijałam gorącym kakao podczas zimowych ferii i zimnym mlekiem na wakacjach;
 chrupiące kajzerki, których cięte, podobne parasolkom wierzchy drążyłam, wyciągając najpierw puszysty miękisz;
ukochane bułki kukurydziane, złote ciepłą żółcią sierpniowych jaskrów, chropawe od pokrywającej ich przygarbione grzbiety kaszki; 
chałki, lekkie jak obłoki, którym odrywałam kruszonkę, pozostawiając ją jako najpyszniejsze zwieńczenie pierzastej chmurki, pachnącej wanilią i rodzynkami; 
poczciwe grahamki, których drobne drobiny osiadały na zdziwionym podniebieniu. Przypomniały mi się wszystkie wizyty w piekarniach i cukierniach, podczas których wpatrywałam się w bułczane kopuły, poszukując tej najbardziej chrupiącej i smakowitej. 
Z całą galerią pieczywa przed oczami pomknęłam do kiosku, by dowiedzieć się, że nie mogę tam zapłacić kartą. 

A ja też nie miałam pieniędzy…


Zaczęłam wywracać kieszenie i przeglądać wszystkie przegródki portfela, łudząc się, że przecież muszę mieć chociaż kilka monet, za które kupię spokój i bezpieczeństwo dziewczynie. Szukając pieniędzy obmyślałam jednocześnie plan zapożyczenia się u któregoś z przechodniów, albo ekspresowe żebrów. Nareszcie, zimny dotyk metalu mnie ocucił. Znalazłam dwa złote, i wyrzuciłam je kolejnej legendzie uprzejmości – przysadzistej, siedzącej w ciepłym akwarium dusznego kiosku brunetce. Kupiłam jedyną namiastkę razowego pieczywa, jaka pozostała w kiosku do tej pory – toskańską bułeczkę i pomknęłam na przystanek.


Dziewczyny nie było.

– Pojechała przecież! – mruknęła jedna z leciwych kobiet, owinięta szczelnie w grafitową kurtkę, pomiętą jak skrzydła nietoperza. Na szyi miała zawiązaną chustkę, tkaną mdłą pstrokacizną kwiatów. Wysuwając dolną wargę międliła jakieś półszepty, z których nic nie zrozumiałam, ale wiedziałam, że w tym mamrocie czai się coś głębszego.
Stałam nieruchomo, z gardłem zduszonym gniewem wobec własnej bezmocy i zatwardziałości tych pań pod pozorami jowialności, skrywających egoizm i jakiś dziwny niedosyt sensacji. Czyżby ich wrażliwość już tak stępiała, że nie potrafią nawet odpowiedzieć na zadawane im pytania? Odwracały się od dziewczyny, jakby w obawie, że zaszkodzą jej samą przychylnością. Dostrzegałam w ich twarzach wstyd, w kącikach oczu, oplecionych deltą cieniutkich zmarszczek czaiło się. niedopowiedzenie

Studentek nie było i pocieszyłam się myślą, że wsiadły do tego samego autobusu, więc być może empatia rówieśnictwa doprowadzi chorą na cukrzycę dziewczynę do domu całą, bo już zdrową nie.


Smutnym epilogiem historii była demaskacja tajemnicy jednej z kobiet, która – jak się okazało podczas wsiadania do tego samego autobusu – niosła ze sobą foliową torbę. Transparentność opakowania ujawniała czarodziejską zawartość. Firmowa torba jednej z najznamienitszych miejskich cukierni była wypełniona pieczywem i kuszącą słodyczą wypieków, owiniętych w pergamin. Czy rzeczywiście wszystkie cenniejsze niż przytomność dziewczyny? Nie mnie to oceniać…


Dlaczego o tym piszę? Ponieważ uderzyła mnie głuchota ludzi, ich trwanie ponad krzykiem zrozpaczonej dziewczyny, narażonej przez hipoglikemię na rzeczywiste niebezpieczeństwo. Bardziej jednak obezwładniającym ciosem był nagły przebłysk, obnażający mi moją własną ignorancję. Przecież ja nawet dokładnie nie wiem, co to cukrzyca, nie mam pojęcia, z jakim niebezpieczeństwem się wiąże, do czego może doprowadzić… Wtedy, na przystanku chciałam z rozpaczy gryźć metalowe słupki, na których opierała się stabilność przystanku – cichego świadka codziennych scen, których inscenizatorem jest przypadek i egotyzm.


Napiszcie, proszę, czy staliście się kiedyś świadkami podobnej sceny? I jaka jest Wasza świadomość na temat cukrzycy? Ja jestem teraz pewna jednego – muszę jak najszybciej nadrobić zaległości w tej kwestii.


Z pocałunkami lutowymi-lodowymi

Karpacka Biel

11 komentarzy:

  1. Uraczyłaś nas bardzo przejmującym wpisem. Momentami miałam wrażenie, że zatapiam się w kojącym kokonie baśni, tymczasem za chwilę przywracała mnie do rzeczywistości surowość opisywanych przez Ciebie scen. W połowie lektury już płakałam, bo choć cukrzyca jest mi chorobą obcą i od lat nie ma kontaktu z nikim, kto by się z jej koszmarami borykał, to i tak opowieść o cierpiącej dziewczynie i Twoich wielkich staraniach, by jej pomóc, po prostu mnie poruszyła.

    Aż trudno jest mi uwierzyć, że wokół tyle głuchoty, tępoty, egoizmu, braku empatii i braku życzliwości wobec drugiego człowieka. Znając siebie, pewnie gdybym dojrzała te wszystkie rarytasy u którejś z pańć, powiedziałabym jej parę ostrzejszych słów. Ale może tylko tak dywaguję? Może znów zostawiłabym gniew wewnątrz siebie, a potem gryzłabym się z tym przez lata, jak to już miało miejsce w paru przykrych życiowych sytuacjach?

    Mam nadzieję, że bohaterce tej opowieści rzeczywiście udało się bezpiecznie dotrzeć do domu i przetrwać to okrutne zdarzenie.

    A odpowiadając na Twoje pytanie - nie miewałam takich sytuacji i również mogę "pochwalić się" totalnym brakiem wiedzy na temat cukrzycy i niesienia pomocy ludziom, którzy są nią dotknięci. Ja w tym temacie mogę opowiedzieć tylko anegdotę, która swoim charakterem absolutnie nie pasuje do poruszającej opowieści, jaką uraczyłaś swoich czytelników. Ale przytoczę ją, mając nadzieję, że to będzie coś rozluźniającego.

    Miałam wtedy jakieś 16 lat. Moja przyszywana siostra cioteczna spotykała się z chłopakiem z innego miasta. On właśnie miał cukrzycę. Któregoś dnia przyjechał do Częstochowy wraz z kolegą i zaprosiliśmy ich do mnie. To spokojni ludzie byli, więc ani nie chodziło o spożywanie alkoholu (co, niestety, było normą w innym towarzystwie), ani o żadne damsko-męskie spędy w domowym zaciszu. Po prostu zjedliśmy obiad i obejrzeliśmy jakiś film. Nagle do domu niespodziewanie wrócił mój tata, co nie zdarzało mu się absolutnie nigdy. Wziął klawiaturę, po którą przyjechał i w milczeniu wyszedł. Wieczorem mama przyszykowała dla mnie pogadankę na temat sprowadzania sobie kolegów do domu, na co ja spokojnie orzekłam, że "Madzi chłopak musiał zrobić sobie zastrzyk insulinowy". Całkiem prawdopodobne, że nawet wtedy nie skłamałam, bo nieraz widziałam, gdy to robił. W każdym razie ta cukrzycowa wymówka mnie uratowała, bo temat znikł :)

    Żałuję, że w czasach, gdy często spędzałam czas z kolegą z cukrzycą, nie poznałam tematu bardziej i nie nauczyłam się czegoś. Niestety, z reguły uczymy się takich rzeczy w nieodpowiednim momencie. Mnie np. życie zmusiło, by wiedzieć, jak zachować się w przypadku ataku padaczki. Odpukać, mój kochany bratanek od lat nie miał już żadnego ataku i mam nadzieję, że tak już pozostanie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Klaudyno, dziękuję Ci za słowa aż wibrujące od olbrzymiego ładunku emocjonalnego, wyzwolone moją opowieścią. Wdzięczna za wyczerpującą odpowiedź na moje pytanie jestem równocześnie poruszona oddźwiękiem, jaki pozornie nieznaczący epizod codzienności wyzwolił w Twojej duszy. Ujęta Twoją imponującą wrażliwością, odczytywałam wciąż na nowo i nowo zdania, słusznie skreślone w wielkim oburzeniu i niezgodzie na koszmar obojętnego świata, tak kalekiego, zawieszonego w brutalności swojego wygodnictwa, nie zważajacego na potrzeby bezradnych istot.

      Szkwał pytań, jaki żądli nas podczas stawiania samego siebie w podobnych sytuacjach jest o tyle dręczący, że dopóki nie zostaniemy w nie uwikłani, ciężko nam określić własne możliwości. Co do Ciebie - nie mam wątpliwości, że sięgnęłabyś po arsenał współczucia i stoczyła zwycięską batalię z kobietami niemal zaskorupiałymi w swoim wścibstwie oraz bezwzględnej pasywności :) W moim mniemaniu takie przyglądanie się i uporczywe milczenie jest właściwe aberracji, zakrawajacej na sadyzm!!! Również nie mogę pogodzić się z tym, że każdego dnia ktoś podobny tej łagodnej dziewczynie, podobnej do złapanej w potrzask łani, skazywany jest na męczarnie bezradności, a bezbronność i ufność wynaturza się w brak złudzeń i grozi cierpkim owocem zgorzknienia. Sama nie wiem, z czego może to wynikać - czy rzeczywiście emocjonalne znieczulenie tych kobiet przeobraziło je w kamienne opoki, których nie jest w stanie naruszyć nawet rodzierajaca prośba? Czy jego źródło tkwi w ich własnym zawodzie? Jeżeli odpowiedź na drugie pytanie jest pozytywna, to moja wiara już całkiem zostałaby złamana, ponieważ u mnie zderzenie z murem obojętności stanowi tylko dodatkowy impuls do tego, by pomagać, nawet jeżeli mój gest pomocy miałby być znikomym. Ufam, że każdy przejaw czułości i otwartości na drugą osobę jest na wagę złota - choć może w podobnych okolicznościach powinnam raczej rzec - platyny :)

      Klaudyno, dziękuję Ci również za przytoczoną opowieść, która rzeczywiście ukoiła mnie po kolejnej salwie sardonicznych refleksji i przywiodła do nowych<3 Rozbudziłaś bowiem myśl na temat nieufności do młodego pokolenia, a równocześnie łatwość, z jaką można się wykpić od zarzutów :D Równocześnie w stwierdzeniu "zastrzyk insulinowy" drzemie jakaś zagadka, prawda? Niby wiemy, że dotyczy on ludzi chorych, ale w gruncie rzeczy zadowalamy się tylko takim orzeczeniem, bez próby jego zgłębienia. Szkoda, że przyjemnie spędzony wieczór przerodził się w podagankę wychowawczą, chociaż może w pewnym stopniu ukazał Ciebie jako Dziewczynę rozsądną i znającą granice. <3

      Poruszyłaś także temat padaczki, wkraczajac na kolejną płaszczyznę wspólnoty naszych doświadczeń <3 Atak epilepsji jest jedną z tych krytycznych sytuacji, w których poradziłabbym sobie - nie wiem, na ile to szczęśliwe, lecz myślę, że poczucie mocy przynajmniej w tej dziedzinie jest zbawczym i wyposaża w gotowość do działania. Żywię najgłębszą nadzieję, że nie będziesz musiała odświeżać swoich umiejętności w tej kwestii i równocześnie przykro czytać, że Twój kochany bratanek zmaga się z tą przypadłością. Celność Twojego spostrzeżenia o niesprzyjajacej, czy raczej wymuszonej nauce pomocy znów mi zaimponowała i poraziła prawdą.

      Usuń
    2. Masz całkowitą rację z tym sadyzmem - tym właśnie jest czysta ignorancja. Wielka szkoda, że tak wielu ludzi się nią odznacza. Żyłoby nam się o wiele lepiej, gdyby w każdym tliła się odrobina empatii, życzliwości i otwartości wobec drugiego człowieka.

      Uśmiechałam się, czytając Twoje podsumowanie mojej przygody. Mam nadzieję, że rzeczywiście rodzice wzięli mnie za rozsądną. Chociaż biorąc pod uwagę fakt, że właściwie nie podjęli tematu, to prawdopodobnie - jak to oni - kompletnie nie zawracali sobie tym głowy ;)

      A jeśli chodzi o mojego bratanka, to sama nigdy nie byłam świadkiem jego ataków, natomiast zajmowałam się nim w szpitalu i zawsze bardzo przeżywałam każdy moment jego cierpienia. Cieszę się, że jest teraz zdrowym, normalnym dzieciakiem, choć pozostała w nim pewna wrażliwość. Mam nadzieję, że trochę gruboskórności nabierze - jej odrobina przyda mu się w życiu.

      Usuń
  2. Na szczęście, są osoby, którym dobro innych nie jest obojętne, potrafią pomóc, odłożyć na moment swoje sprawy i wyciągnąć pomocną dłoń w kierunku innych. Dwa razy już spotkało mnie to bezpośrednio, w obu przypadkach jestem dozgonnie wdzięczna zupełnie przypadkowym osobom, które w tamtej chwili tak bezinteresownie mi pomogły. Chciałabym, aby w szkołach, już podstawowych, wskazywano właściwe zachowania podczas zauważenia niepokojących objawów u kogoś, czasem wystarczy tak niewiele, aby uratować komuś życie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Izabelo, przeczuwałam, że osoba tak wrażliwa na świat, jak Ty również zabierze głos w tej niezmiernie istotnej kwestii, za co najszczerzej Ci dziękuję.
      To prawda - świadomość, że otaczają nas osoby, których empatia równoważy gruboskórność innych stanowi kataplazm dla katuszy dezaprobaty i w gruncie rzeczy strachu, jakim napawa codzienność, rozcieńczana apatycznymi spojrzeniami i niemotą. Twoja osobista historia uskrzydla nadzieją i rozjaśnia spojrzenie, zaciemnione dezaprobatą, stanowiąc kataplazm na nadwątlone zaufanie. Cieszę się, że Twoim udziałem (choć niestety w przykrych okolicznościach) stała się życzliwość innych :)

      Twoje pragnienie, Izabelo, by już od najmłodszych lat zwracać uwagęna podobne niedyspozycje, jest doskonałym pomysłem. Myślę, walory edukacyjne miałyby również aspekt emocjonalny, pogłębiajac empatię, życzliwość i skłonność do pomocy, nie zaś trwania w posągowej obojętności, na podobieństwo zdziwionych glonojadów, raczących się bezsilnością słabszych.

      Usuń
  3. W pewnych momentach miałam wrażenie, że czytam opowiadanie. Dobre opowiadanie. A potem wracałam do rzeczywistości, że to owszem opowiadanie, ale oparte na faktach i takie rzeczy ciągle się zdarzają. Znieczulica ludzka niestety nie zna granic. Chociaż pewnie ludzie okazali by większą pomoc, gdyby dziewczyna powiedziała o chorobie (jednak to ich również nie usprawiedliwia, bo mogli zapytać, co się stało). Szkoda, że nie zdążyłaś, ale trzeba być dobrej myśl, że dziewczyna bezpiecznie dotarła do domu.
    Co się tyczy tematu cukrzycy: moja najlepsza przyjaciółka na nią choruję. Trochę o niej wiem. Wiedziałabym jak zmierzyć poziom i jak podać insulinę, tylko właśnie zdałam sobie sprawę, że nie miałabym pojęcia, jaką dawkę podać. Co mi po wiedzy, jak wbić w ciało igłę, gdy i tak nie mogłabym jej pomóc. Na pewno poczytam o tym więcej, a może po prostu porozmawiam z tą przyjaciółką, bo wiedza jest naszym najlepszym przyjacielem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Symforyno, Twoje wrażenia, owocujące pogodną pochwałą, przeradzającą się w cenną krytykę rzeczywistości sprawiły mi niekłamaną przyjemność :) Miło mi, że moja opowieść okazała się na tyle sugestywną, że znalazła oddźwięk także i w Twojej wrażliwej duszy. Celnie zwracasz uwagę na potencjalną możliwość wydobycia przechodniów z inercji przyznaniem się do choroby, chociaz nie możemy wiedzieć, na ile byłby to atut przebijający się przez skorupę niewrażliwości. Tak, niezwykle czesto wracam do tego dnia myślami i zastanawiam się, jak wyglądała dalsza droga dziewczyny do domu. Wierzę, że bezpiecznie i że moje pokrzepiające myśli, którymi ją otulałam z calej siły woli pomogły.

      Syfmoryno, Twoja świadomość na temat cukrzycy, płynąca ze szczerej przyjaźni jest niezwykle istotna, choć nieodłączność choroby od Waszej codzienności jest zasmucające. Nie mając wątpliwości, że niebawem pogłębisz swojąi tak imponującą wiedzę i umiejętności w tej dziedzinie, życzę Tobie i Twojej Przyjaciółce, byście nigdy nie były narażone na żadne niebezpieczeństwo.

      Usuń
  4. Łezka prawie popłynęła. Prawie, bo w jednej chwili poczułam ogromną złość. Na świat, na głuchych, zapatrzonych w siebie ludzi. Którzy niby przejawiają czasami w sobie jakąś empatię, ale są takimi ignorantami i tak się boją działania, że wolą czekać z pomocą do momentu gdy już na to będzie za późno.
    Na szczęście pojawił się też i uśmiech, że istnieją takie osoby jak Ty.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj, Sovillian,
      serdecznie dziękuję Ci za słowa pełne zrozumienia i wrażliwości - choć niestety wyzwolonej negatywnym obliczem świata, tworzonego przez ludzi nieczułych i wciąż zwlekających. Wtój zarzut przeciwko obłudzie jest jak najbardziej celny i świetnie ujęłaś istotę problemu - strach przed działaniem, choć wiadomo, że prędkość reakcji jest najczęściej wyznacznikiem skuteczności naszej pomocy. Nie mam pojęcia, skąd się to bierze - epatowanie pozorną gotowością do pomocy, by później uciec pod wygodną maskę obojętności.

      Wiesz, że uśmiech porozumienia jest wzajemny? Na tym polega magia otwartych serc:)

      Przesyłam najcieplejsze pozdrowienia!

      Usuń
  5. Odpowiedzi
    1. Dziękuję, Moniko, za Twoją obecność i potężne emocje...

      Usuń