sobota, 28 stycznia 2017

Słodycz lukru - Honore de Balzac "Urszula Mirouët”

Patrząc na wirujące gwiazdki śniegu zastanawiam się, pod którą z puszystych zasp ukryła się przed nami godzina wytchnienia. Styczniowe poranki barwi już koralowy rumieniec, światła ulicznych latarni zamieniają biel w draperie kobaltowego brokatu, a wieczory wypełnia szelest kartek i słodki zapach wiciokrzewu, migdałów i mszystego miąższu persymony. Kiedy ogarniają mnie obawy przed rozsadzającymi ramy czasu obowiązkami, próbuję znaleźć schronienie pod skrzydłami książek, dającymi złudne wrażenie baśniowej sprawiedliwości świata. Na panteonie moich literackich bóstw zasiada Honoré de Balzac, niezrównany towarzysz, czarujący nauczyciel i ironiczny bon vivant, którego rubaszność sowicie zaprawiona jest cierpką trzeźwością diagnoz.



Po korytarzach okazałego gmachu „Komedii ludzkiej” przechadzam się z upodobaniem, podległa błyskotliwym uwagom mojego przewodnika, którego doskonały zmysł obserwatorski i przenikliwość psychologicznych osądów splata się z bezbłędnym poczuciem humoru. Przechodzę od jednego pokoju do drugiego, niepomna na kolejność poszczególnych tomów nań się składających. I tak, jakiś czas temu pokrętne czytelnicze ścieżki zaprowadziły mnie do „Urszuli Mirouët” – siódmego ogniwa arcydzieła, składającego się na „Sceny z życia prowincji”. Znając Balzakowski geniusz analitycznego rozbioru rzeczywistości, jego soczyste, nasycone szczegółami i zachwycającą finezją słowa opisy nie miałam wątpliwości, że nie będzie to czas stracony. Jeżeli poprzestać na przymiotach Balzaca jako wytrawnego portrecisty świata i ludzi, nie zawiedziemy się. Otrzymamy bowiem pejzaże odmalowane z wirtuozerią estety i bogatą galerię postaci zdumiewających swą dotykalnością. Nieco inaczej sprawy się mają z samą konstrukcją powieści, nieco przesłodzoną, dla wprawniejszego odbiorcy trochę naiwną i zbyt przewidywalną, ale wynagradzającą niedostatki złudnym poczuciem, że tak właśnie być miało.

czwartek, 19 stycznia 2017

Pszczela ofiarność - "Księżniczka" Jean Sasson

Domknęłam książkę i spojrzałam na fotografię zdobiącą okładkę – głębię kobiecego spojrzenia, utkwionego gdzieś poza kadrem, wzmagały nienagannie płynne linie czarnego kohlu i tęskny, pytający blask. Koniec opowieści zbiegł się ze schyłkiem dnia. Wieczorną ciszę niespodziewanie przerwał cichutki szelest – nie byłby słyszalny, gdyby nie gęstniejąca cisza styczniowej nocy. Okrągły dotychczas płomień świecy, wrząco żółtej, jak tkliwe płatki słoneczników, zaczął się chybotać, przestępując od smolistego knota świecy do pustego ciała martwej pszczoły, zastygłej w wosku, a teraz nagle odsłoniętej. Uderzyło mnie podobieństwo owada pogrzebanego w dziele swoim i swoich sióstr do daremnych starań kobiety, która powierzyła swoje losy przyjaciółce z kraju obiecującego swobodę. Książką, którą właśnie odłożyłam była Księżniczka” Jean Sasson.



Kultura Bliskiego Wschodu magnetyzuje swoją niezrozumiałością, pozornym absurdem i nieprzystawalnością do reguł wpajanych nam, ludziom Europy od najmłodszych lat. Muzułman portretuje się jako zapalczywych fanatyków, rzadko ogniskując uwagę na filozofii dialogu i otwierając się na obcego, który ma więcej niż jedno oblicze. Tajemnice świata Orientu poznawałam dotychczas z wydawnictw popularnonaukowych, lub zdobycznych folderów, przywożonych przez znajomych. Arabia Saudyjska ma w mojej wyobraźni słodko-lepki smak karmelowego miąższu daktyli sukari, lgnących do podniebienia niebiańską wręcz przyjemnością i ciężki zapach kadzideł, owijający nadgarstki grubymi łańcuchami sublimacji ambry, piżma i nardu. W wyobraźni karmionej baśniami, suchością faktów i pielęgnowanymi asocjacjami podkoloryzowana uprzedzeniami beletrystyka, podejmująca temat złotej niewoli kobiet Wschodu jawiła mi się jako przykra, wymuszona hiperbolizowanym cierpieniem i wewnętrzną szamotaniną bohaterek. Wzdragałam się również przed językiem, jakim snute są te opowieści. Jak więc odebrałam „Księżniczkę”?

sobota, 14 stycznia 2017

Zziębnięte - "Ósme życie (dla Brilki)" t. 1 Nino Haratischwili

Zastanawiacie się czasami, skąd przychodzą do nas książki i na ile lekturę zabarwiają najświeższe wydarzenia? Ta myśl przyszła mi do głowy, kiedy zamknęłam już „Ósme życie (dla Brilki)”, Nino Haratischwili, książkę, której tytuł podała mi dziewczyna, wówczas jeszcze wierząca w Miłość. Domykając angażującą emocjonalnie i obezwładniającą niekiedy opowieść o losach rodu Jaszich uzmysłowiłam sobie, że wieloletnie uczucie dziewczyny roztrzaskało się niedawno w ostre drobiny, zagarnięte w kopczyk naprędce zbudowanej relacji.



„Ósme życie (dla Brilki)” było moim pierwszym spotkaniem z literaturą gruzińską i nigdy nie zastanawiałam się nad tym, co może znamionować beletrystykę z tego nieznanego mi kraju. Zdumiona, przyjęłam w siebie opowieść przeszywającą na wskroś, konfrontując własne mniemania o szeroko rozumianej miłości z tym, co przekazała autorka, w słowach wolnych od tkliwości i nabrzmiałych prawdą. Tak, tego, czego zdecydowanie brak w powieści Haratischwili to idylliczne prześwietlone idealizmem obrazki, kreślone w pastelowych słówkach, a zastępuje ją trzeźwa diagnoza interpersonalnych relacji, niekiedy brutalna, dojmująca bezwzględną szczerością.


środa, 11 stycznia 2017

Szukając... - "Zawsze" Guillaume Appolinaire / Słowa od nowa

Lubię smakować słowa, rozkoszować się Pięknem ich pierwotnego znaczenia, wyłuskiwać sensy spod tysięcy spłowiałych warstw znaczeń, okrywających rdzeń... Dlatego wciąż ich szukam. Istnieją pośród nich pojęcia głębsze niż ocean, rozpościerające się bezkresem daleko poza naszą świadomość. Wypowiadamy je, wzruszając obojetnie ramionami, niepomni odwiecznych znaczeń, zupełnie nie ważąc na tkwiącą w nich Nieskończoność. Kiedy padają, jak suche liście lub tylko przelatują przez umysł w odblasku przelotnej myśli, nie zastanawiamy się nad bezmiarem, codziennie spłycanym aż do budzącej pusty śmiech mielizny; stąpamy nieostrożnie po linie niespełnionych obietnic, uśmiechamy się ponad zdawkowymi ucieczkami do pustych ogólników.


Jest ich wiele, wszystkie bezbrzeżne, szybujące daleko poza wąskie koryta naszych wyobraźni. Pośród nich kołuje proste ZAWSZE, osiadające lekko na wszelkich zapewnieniach, używane w odpowiedzi na pytania o przyzwyczajenia, błahostki zgrzebnej rutyny, ciskane prędko, bez namysłu. ZAWSZE, według najprostszych pojęć, jest silnie zakotwiczone w czasie, a to jedna z nieprawd iluzorycznego bezpieczeństwaZAWSZE trwa i nasze naiwne przekonania nie mogą tego zmienić. Mówimy ZAWSZE, ponieważ łatwiej podjąć próbę odzwierciedlenia rzeczywistości w słowie, migoczącym bogactwem znaczeń. Admiratorów ekonomii czasu cieszy przywilej zabarwiania słów niepewnością, bez ostrożności i rozwagi, bez refleksji nad się jego pierwotną treścią, przenosząc rolę odszukiwania znaczeń na adwersarza.



Zmęczona nieco styczniowym impasem, drżąc w objęciach siarczystego mrozu, zaczęłam odczuwać dojmującą potrzebę nowości, odmiany, która przyda kolorów łagodnym zimowym zestrojom bieli, zgaszonych brązów i przejmująco zimnych spopielonych szarości. Lektura jednego z wierszy Guillaume Appolineaire’a uzmysłowiła mi, do czego rzeczywiście lgną moje tęsknoty.

sobota, 7 stycznia 2017

Tchórzliwe pragnienie - "Koralina" Neil Gaiman

Strachliwe ze mnie stworzenie – przyznaję uczciwie. Strachliwe tak haniebnie, że na samą myśl o niektórych silnie zakorzenionych, wewnętrznych lękach drętwieje mi skóra i oblewa lodowaty pot, a paznokcie wbijają we wnętrza dłoni. Tym razem nie mam na celu swym wyznaniem wzbudzać litości, lecz zamierzam podnieść rękawicę (może być seledynowa, czemu nie?) i stawić czoła lękom. Jednym z moich noworocznych postanowień było zrzucenie przemoczonej pelerynki tchórza i pierwszym krokiem stał się zwrot do źródeł, a więc nauka od najlepszych. W książkach już nie raz i nie dwa znalazłam odpowiedź na dręczące mnie pytania. Jako wielbicielka światów, wyczarowywanych przez Neila Gaimana uznałam, że najlepszą nauczycielką będzie rezolutna dziewczynka, z którą łączy mnie aż niezdrowy poziom identyfikacji. Chyba domyślacie się, że chodzi o Koralinę, prawda?



Powrót do dobrze znanej opowieści przyniósł jednak coś ponad radosne uniesienie, spowodowane odnalezieniem niemal zapomnianych urzeczeń. Jak to zazwyczaj bywa, ponowna lektura zaowocowała reinterpretacją, a skupienie na ściśle sprecyzowanym zagadnieniu poszerzyło się o kolejne zaskakujące odkrycia, pojawiające się właśnie teraz, kiedy dręczy mnie dojmująca potrzeba rozjaśnień wielu kwestii.  


piątek, 6 stycznia 2017

Zaczerpnąć oddech i wrócić - "O czym szumią wierzby" Kenneth Grahame

Bywa, że zaczyna nam doskwierać dobrze znany, oswojony zadomowieniem świat. Niepodziewanie zaciszne pokoje stają się duszne, niespieszny rytm dnia nuży jednostajnością i ogarnia nas nieprzemożne pragnienie ucieczki do Nieznanego, kuszącego swą tajemniczością. Zew przygody? Czy zwykła ciekawość świata, którego Piękna nie zasmakujemy, jeżeli nie zbierzemy się na odwagę.




Potrzeby, dojrzewające w nas jakiś czas często eksplodują wraz z przełomem. Tak było w przypadku bohaterów opowieści „O czym szumią wierzby” Kennetha Grahamme’a, u których potrzeba zmiany stawała się palącą wraz z przełomem pór roku. W żyłach Krecika krew wzburzyła się pewnego wiosennego ranka, podczas porządków, natomiast u Szczura Wodnego została podsycona przez jego wędrownego pobratymca w znojnej porze żniw. A swoją drogą, czy to nie znajomy wybieg – pragnienie ucieczki od koniecznych obowiązków? ;)

wtorek, 3 stycznia 2017

Zasłuchanie w sobie, czyli "Światło, którego nie widać"

Literatura współczesna nigdy nie stanowiła celu moich czytelniczych dążeń. Nie mogłam się przemóc, by samowolnie sięgnąć po powieści powstałe całkiem niedawno, jakby w obawie przed nagłym natarciem motywów, od których staram się uciec każdego dnia, chroniąc się w cieniu bezpiecznej, lecz po prawdzie, zacierającej nieco ogląd rzeczywistości, wygodnej pieczarze nieco przykurzonych opowieści. Jeżeli dodać to tego jeszcze drugą wojnę światową jako tło wydarzeń, należałoby przyjąć, iż „Światło, którego nie widać” nigdy nie rozbłyśnie na liście moich lektur. A jednak książka ta niespodziewanie wdarła się do mojej biblioteczki, całkowicie zaburzając dotychczas przyjęte strategie doboru lektur. Jako prezent urodzinowy wzbudziła nie tylko euforyczny pisk, zduszony łzami wzruszenia, ale przede wszystkim przypomniała mi, jak to jest zatopić się w historii tkaną z słów prostych, aż przezroczystych w swej zrozumiałości, niekiedy lodowatych prawdą aż do bólu.


Powieść Anthonego Doerra początkowo budziła mój czytelniczy sceptycyzm – przyznaję uczciwie. Bałam się treści ukrytej pod lazurem  okładek nie tylko dlatego, że omijam wątek Wielkiej Wojny, ale przede wszystkim – jak wytłumaczę Darczyńcom moją niewiedzę, co odpowiem na pytanie, czy prezent był udany. A więc tchórzostwo przed okazaniem niewdzięczności? Nie tylko… Szczęśliwie strach okazał się jedynie chwilową słabością.

niedziela, 1 stycznia 2017

Prolog

Niebo, rozlane atramentowym pasmem ponad migotliwymi światłami odległych miast, rozkwitało bajecznymi ukwiałami fajerwerków, a ja, tęsknie zapatrzona w dal zapragnęłam zmiany. Właściwie to pragnęłam jej już wcześniej, ponieważ od dłuższego czasu doskwiera mi nieposłuszeństwo własnej pamięci, która nijak nie chce zatrzymywać wszystkich codziennych urzeczeń. Chociaż nie wiadomo, jak silne byłyby moje perswazje - czy to ciche cierpliwe namowy, czy też groźby, głowa jest ciągle zbyt mała, by pomieścić wszystkie nawarstwiające się lecz tak płochliwe efemerydy. Nie chcę, by Życie przeciekło mi przez palce, zabierając za sobą wszystkie te czarowne chwile, pozbawiające oddechu lub powodujące ten znajomy skurcz oszołomienia.