niedziela, 26 lutego 2017

Szczerość zająca - Maria Czubaszek „Nienachalna z urody”

Pragniemy wyznań – prowokujemy je, oczekujemy, wysnuwamy pobłyskujące włókna z pajęczej sieci gestykulacji i mimiki, wybuchamy nimi w uniesieniu. Wyznania budują bliskość, pozwalają karmić się świadomością podobieństwa, unoszą się w amalgamacie zaufania i nadziei potwierdzenia siebie. Wata powszednich rozmów, zapychająca kwadrans spędzony w autobusie, płytki referat synoptyczny czy skandowanie narzekań zacierają drzemiącą w nas prawdę i skłaniają do poszukiwania rozumiejącego spojrzenia słuchacza, który przyjmie w siebie naszą opowieść.



Źródło strumienia myśli prawdziwych, choć niestety czasem budzących dezaprobatę, bije z potrzeby oczyszczenia, stanowiąc dziedzinę nośną dla literatury, która przyjmuje w swoje łożysko nurty autobiograficzne. Domniemana autentyczność opowieści jest o tyle nęcąca, że ludzka ciekawość nagle zyskuje szansę na lukullusową ucztę obnażanych sekretów postaci, które dotychczas kołowały w naszej wyobraźni jako ci wielkie, ale nieco koturnowe, odarte z pierwiastka człowieczej słabości. Pożywka naszych fascynacji ma kwaskowaty smak potencjalnie najczystszej wersji zdarzeń, nawet jeżeli zmąconej wtrętami subiektywizmu, który według mnie rozszerza spektrum obserwacji, pozwalając zmierzyć się z cudzą optyką i zbadać kontrapunkty czyjegoś życia.

Autobiografia to gatunek chętnie przeze mnie wybierany, a do jego niekwestionowanych walorów należy możliwość odśrodkowego poznania postaci. Dziś chciałabym Wam przybliżyć jedną z nich, będącą przedłużeniem monolitycznej osobowości Marii Czubaszek, a przyjemność kilkugodzinnego obcowania z damą satyry otrzymałam zupełnie przypadkowo, dzięki mojej Siostrze, której urodzinowym podarunkiem stała się niepozorna książka pt. „Nienachalna z urody”.

poniedziałek, 20 lutego 2017

Smycz ambicji, woal trwania - Honoré de Balzac "Blaski i cienie życia kurtyzany"

Heraldycy kultury przypisali sangwinicznemu lutemu wszystkie odcienie czerwieni – od winnego burgundu namiętności, poprzez wyzywający karmazyn, wstydliwość pierwszego zauroczenia sennych maków i koral pierwszego rumieńca, aż po żywiczną dojrzałość cynobru. Krótki miesiąc niezmiennie kojarzy się ze słodyczą upominków i czułością pieszczot i mieni się tonami ostrzeżenia, pasji, zatraty i uderzającej do głowy krwi, roztapianiem serc zapowiadając nieodległą odwilż i nastanie wiosny. Należę do osób, które ogrzewają się w cudzym szczęściu – tkliwe spojrzenia zakochanych emanują kojącą poświatą nadziei, a liryzm ciekawości popędza mnie ku jeszcze głębszym dociekaniom mechanizmu Miłości. A gdzie szukać odpowiedzi na dręczące nas pytania, jeśli nie w literaturze, której kamieniem węgielnym jest magma ludzkch namiętności?

Uciekając od walentynkowej samotności wybrałam towarzystwo charmanta, którego biografia stanowi wyśmienity przykład Miłości wiernej, oczekującej i ostatecznej – cierpliwej aż do obłędu i rozpaczliwych oskarżeń ukochanej o brak litości i skąpstwo (nie tylko zresztą emocjonalne). Mowa o Honré de Balzacu, przez lata przepalanego nieomal obsesyjnym uczuciem do nieprzystępnej Eweliny Hańskiej, wznoszącej szańce wymagań wokół pustych konwenansów i praktycznych wątpliwości.



Trudno o Miłość bardziej wyczekującą, niewzruszoną i dotkliwszą, a także – doskonalszy surowiec na powieść. „Blaski i nędze życia kurtyzany” to kolejna z komnat przybytku „Komedii ludzkiej”, azylu na każdą porę. Podczas wyśmienitej wiwisekcji królowej uczuć czytelnik będzie miał okazję ujrzeć wszystkie jej oblicza – bezgraniczne zaufanie i naiwną zatratę, oddanie interesowności i ślepe podążanie za konwenansem, determinację poszukiwań i czuwania oraz arystokratyczne chimery zżarzanej zmysłowości.

czwartek, 16 lutego 2017

Mielizna pozorów, czyli oczywista obecność – Roald Dahl „Matylda”

Zapytana o wspomnienia pierwszego dnia w szkole odpowiedziałabym: kruchy szelest szyfonowej spódniczki, odświętna czystość zeszytów i dziecięcych rączek, jeszcze nie zabrudzona granatowymi archipelagami kleksów, zapach przyborów i różanej marmolady… Oraz baczne i opiekuńcze, awenturynowe oczy pierwszej wychowawczyni, powiększone do monstrualnych rozmiarów przez okulary w liliowych oprawkach. Przez lata nagromadziło się w mojej pamięci wiele nauczycielskich twarzy, a choć każda posiadała swój indywidualny rys – grono pedagogiczne zlewało się w dziecięcej świadomości w organiczny twór wraz ze szkolnym gmachem. Z czasem zaczęła wzrastać moja ciekawość do zagadkowych historii, nadpisujących się gdzieś poza marginesem szkolnych sal, wypełnionych skrzypieniem kulawych ławek, dławiącym kredowym pyłem i gwarem rozbrykanych dzieci.



Wielokrotnie, lecz bezowocnie roztrząsany przeze mnie fenomen znikania i pojawiania się nauczycieli oraz zamiłowanie do „dopowiadania biografii” podejmuje Roald Dahl w słynnej „Matyldzie”, kolejny autor-legenda, kołujący na obrzeżach moich czytelniczych pragnień od wielu lat. Skrajność opinii o twórcy, wahających się od uwielbienia aż po pogardę, jedynie potęgowały moją niezwalczoną ciekawość. Dodatkowo, wspomnienia ekranizacji opowieści, pochodzące z tego samego okresu, co reminiscencje pierwszaka, budziły niejasne przeczucie, że osobiste zaznajomienie się z Matyldą może być albo zupełnym zauroczeniem, albo fiaskiem…

Lektura stała się dla mnie okazją do refleksji nad mocno upraszczającą życie percepcją osób, których obecność wydaje nam się zupełnie oczywista, jako konstytuowana przez przestrzeń, w których je spotykamy. Nośność „Matyldy” opiera się na obfitości trafnych spostrzeżeń, podsuwanych nam zwinnie przez autora poprzez szereg wyrazistych, niekiedy nawet drastycznych scen. Sama opowieść snuta jest lekko, lecz nie bez attyckiej soli ironii. Dlatego z tym większą przyjemnością pozwolę sobie przybliżyć Wam wrażenia, jakimi obdarzył mnie przebiegły Dahl,  w finezji karykaturalnej formy przemycający przenikliwość krytycznych opinii. Ostrze potępienia skierowane zostaje tutaj przeciwko kamiennej obojętności, dydaktycznej ciemnocie, parweniuszowskiej gnuśności i nikczemnej surowości wykorzeniającej marzenia i wrażliwość.

sobota, 11 lutego 2017

Słodka? - wstydliwa niewiedza, czyli trochę o tym, czego powinniśmy się nauczyć

To był jeden z tych przemoczonych dni, lepkich wsączającą się przez skórę, ołowianą wilgocią. Chłód marznącej mgły przenika wówczas na wskroś, aż do szpiku kości, rozcieńczając krew i wrażliwość, a pole widzenia zangle zawęża się do czubka własnego nosa, przysłoniętego szalikiem. Metalowy słupek, na którym opierał się przystanek wpijał mi się w plecy, odciskając ziębiącą pręgę, równoległą do linii kręgosłupa. Na gładkiej powierzchni, powleczonej popielatą farbą skraplały się lśniące łezki słotnego dnia. Moje przelotne spojrzenia szybowały od sylwetek przygarbionych chłodem przechodniów do mknących samochodów, by od czasu do czasu opaść w zadumie na fasady dobrze znanych budynków.



Nie wiem, jak długo trwały czyjeś proszalne nawoływania, zanim dotarły do mych uszu, szczelnie osłoniętych wełnianą czapką, osłoniętą dodatkowo przytulną głębią kaptura. 

niedziela, 5 lutego 2017

Banici własnych marzeń - David Mitchell "Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta"

Tysiąc jesieni Jakuba de Zoeta” kwitło na powłóczystych długich wieczorach i ospałych porankach, przeciągających się w słomiane zorza, jasne jak akacjowy miód.  To było moje pierwsze, obiecywane od dawna spotkanie z Davidem Mitchellem, lecz wiąż odraczane. Okazało się, że obraz dotychczas nieznanego autora, jaki powstał w mojej wyobraźni, był całkiem trafny. David Mitchell figurował w moich wyobrażeniach jako pisarz mistyk, pytający bajarz i łowca snów, a zarazem śmiały obserwator, nie stroniący od żartów, budujący światy lżejsze od przestworzy, a wyraźniejsze niż rzeczywistość. 




Jeżeli miałabym wskazać dominanty utworu – byłyby nimi Pamięć i Tożsamość. Zastanówcie się teraz, jak często pada w Waszych głowach pytanie o samego siebie. O Wasze imię, wspomnienia, dla których jesteście podatną gliną? Co w Was moglibyście uznać za stałe, a co zagarniacie w siebie ze świata? Przeformułowując pytanie – jak często próbujecie dotrzeć do własnego siebie? Próbę scalenia własnej tożsamości podjął jeden z służących:
"Słowo „mój” daje mi przyjemność. Słowo „mój” przynosi mi ból."
[D. Mitchell, "Tysiac jesieni Jacoba de Zoeta", s. 418]

A to dopiero jeden z cieni na peryferiach opowieści… Historia Mitchella to powieść o mocy słabnących wspomnień i niestrudzonym poszukiwaniu, wierności sobie oraz trwaniu w Czasie, w którego żywiole wspomnienia stopniowo gasną, przyćmiewane kolejami narzuconej wegetacji.

czwartek, 2 lutego 2017

STYCZNości - czyli trochę o minionym miesiącu

Pierwsze dni nowego roku to czas, w którym jeszcze powoli uczymy się prawidłowo zapisywać ostatnią cyfrę daty, chociaż nadal niezupełnie uświadamiamy sobie, że prolog nowego cyklu już za nami. Pomyłki budzą śmiech z własnej nieporadności, zapominalstwa i roztargnienia, ale również każą marszczyć brwi w niemym zdumieniu – a więc to już?

Mój styczeń był jednym z tych szybkich, wiecznie spóźnionych uciekinierów, którzy bezowocnie próbują przeskoczyć próg czasu. A to ze względu na istną zamieć obowiązków, jakimi mnie obarczył. Część z nich nie przerażała mnie już, dzięki pzdobytemu doświadczeniu (kaftanu dystansu nadal nie potrafię nawet skroić, a co dopiero przywdziać ;), część jednak napawała grozą, wprowadzając do labiryntu obcości. Lecz wydaje mi się, że chyba wszystkich nas to, co nieujarzmione wiedzą – paraliżuje strachem. Odpowiedzialność i lęk to ciasny splot, spojony zdrowym rozsądkiem i wrażliwością, dlatego przygarniam je jako nieodłączny komponent doświadczenia.



Gdybym miała opisać ten miesiąc, zyskałby tytuł uśmiechniętych w zadumie styczności. A jakich… O tym z wielką przyjemnością  opowiadam.