Oczekiwanie to stan dziwaczny, prawda? Z jednej strony uskrzydla nadzieją, każąc uporczywie
wpatrywać się w widnokrąg, z drugiej – jak wszystko rozwlekane w nieskończoność, przedłużające się zaczyna doskwierać,
by w najgorszym wypadku przerodzić się w rozdrażnienie zniecierpliwienia i ziewającą
nudę. Czekanie i oczekiwanie to dwa
różne pojęcia, bo o ile to pierwsze w moim odczuciu cechuje napięcie narastającej
irytacji i rozczarowanie, o tyle w drugim obecna jest radosna ekscytacja,
przeczucie nadchodzącego przełomu, przyjemności, nie zawsze dookreślonej, lecz
wynagradzającej zawieszenie w niepewności.
Oczekiwanie lubimy
celebrować,
czynimy z niego uroczysty obrzęd, w którym każdy gest jest literą w złożonym
alfabecie naszej kultury. Odliczamy…
Ale czy zawsze możemy wszystko zmierzyć? Jesteśmy tacy wygodni, próbując pochwytywać
rzeczywistość na arkan definicji i liczb… Istnieje jednak odmiana oczekiwania,
w którym nie możemy zdać się na pełnię cyklu, nie możemy cieszyć się
ubywającymi ziarnami w przejrzystym naczyniu klepsydry. Wówczas wystawiani jesteśmy
na ciężką próbę sił. Bo powiedzcie sami – czy przeczuwając nadejście czegoś,
czy wręcz gorączkowo wypatrując jakiegoś fenomenu nie czujecie się
niejednokrotnie zmęczeni tym napięciem?
Moje
rozważania mają zapach budzących się żywiołów – mazistej gleby, jeszcze nagiej,
zbrylonej, lecz już ruchliwej pulchnymi dżdżownicami i wiatru, niosącego od
lasu seledynowy zapach zawiązujących się na gałązkach pąków. Wszyscy oczekujemy na Wiosnę, prawda?
Ale zdaje się, że w tym roku mocno się spóźnia, albo najzwyczajniej w świecie, igra sobie z nami – szelmutka :D I tego rodzaju oczekiwanie,
zdeterminowane niezależnymi od nikogo, prócz zaspanej Natury przemianami należy właśnie do tych, których długości
nie sposób określić i w konsekwencji – męczących już samą niewiedzą,
mamiącymi zwiastunami nie do końca prawdomównymi.
Roztargniony marzec, początkowo jeszcze szeleszczący
tym swoim zielonym paltem, pełnym rosistych źdźbeł, rozgwieżdżonym prymulkami i
anemonami zlał się w sepiowe pasmo
pośpiechu i czuwania. Sama nie wiem, gdzie zapodziałam się w minionych
tygodniach, gdzie uciekł animusz, z jakim przekraczałam próg kolejnego
kwartału. Podejrzewam, że wsiąkł razem z drobniutkimi wrzecionami mżawki w
wonną życiem ziemię, przygaszony uporczywymi ucieczkami słońca za stada
zmierzwionych obłoków, uciekających przed zgrzebłami wciąż obnażonych drzew. No właśnie – bieg rzeczy nadal trwał, bo naczelną
zasadą oczekiwana jest to, że biegnie ono równolegle do naszych żyć –
paradoksalnie wypełnia je sobą, ale przecież nie uwalnia od obowiązków.
Jeżeli tak jak ja cierpicie na punktualność, to zapewne każda oznaka
spóźnialstwa zasługuje w Waszych oczach na potępienie. Ja jednak z wielkopańskim gestem wybaczam Marcowi, ale zawdzięcza to on jedynie złocistym
refleksom zaskoczenia i wdzięczności, które po raz kolejny zostały mi
ofiarowane przez moją Wspaniałą Wróżkę, Klaudynę. Wiecie już, że poprzednim
razem podarowała mi historię Milevy,
która tak mocno mnie pochłonęła i zabarwiła moje wzburzenie niesprawiedliwością współczuciem. Dziś chcę się z Wami podzielić (i pochwalić) kolejnym przebogatym podarunkiem, za
który najszczerzej, z głębi całego mojego mizernego jestestwa dziękuję. Jej przesyłka rozkruszyła nużące oczekiwanie na wiosnę zachwycającą niespodzianką! A było
to tak…