sobota, 25 marca 2017

Pąsy i pląsy - niespodzianka!

Oczekiwanie to stan dziwaczny, prawda? Z  jednej strony uskrzydla nadzieją, każąc uporczywie wpatrywać się w widnokrąg, z drugiej –  jak wszystko rozwlekane w nieskończoność, przedłużające się zaczyna doskwierać, by w najgorszym wypadku przerodzić się w rozdrażnienie zniecierpliwienia i ziewającą nudę. Czekanie i oczekiwanie to dwa różne pojęcia, bo o ile to pierwsze w moim odczuciu cechuje napięcie narastającej irytacji i rozczarowanie, o tyle w drugim obecna jest radosna ekscytacja, przeczucie nadchodzącego przełomu, przyjemności, nie zawsze dookreślonej, lecz wynagradzającej zawieszenie w niepewności.


Oczekiwanie lubimy celebrować, czynimy z niego uroczysty obrzęd, w którym każdy gest jest literą w złożonym alfabecie naszej kultury. Odliczamy… Ale czy zawsze możemy wszystko zmierzyć? Jesteśmy tacy wygodni, próbując pochwytywać rzeczywistość na arkan definicji i liczb… Istnieje jednak odmiana oczekiwania, w którym nie możemy zdać się na pełnię cyklu, nie możemy cieszyć się ubywającymi ziarnami w przejrzystym naczyniu klepsydry. Wówczas wystawiani jesteśmy na ciężką próbę sił. Bo powiedzcie sami – czy przeczuwając nadejście czegoś, czy wręcz gorączkowo wypatrując jakiegoś fenomenu nie czujecie się niejednokrotnie zmęczeni tym napięciem?



Moje rozważania mają zapach budzących się żywiołów – mazistej gleby, jeszcze nagiej, zbrylonej, lecz już ruchliwej pulchnymi dżdżownicami i wiatru, niosącego od lasu seledynowy zapach zawiązujących się na gałązkach pąków. Wszyscy oczekujemy na Wiosnę, prawda? Ale zdaje się, że w tym roku mocno się spóźnia, albo najzwyczajniej w świecie, igra sobie z nami – szelmutka :D I tego rodzaju oczekiwanie, zdeterminowane niezależnymi od nikogo, prócz zaspanej Natury przemianami należy właśnie do tych, których długości nie sposób określić i w konsekwencji – męczących już samą niewiedzą, mamiącymi zwiastunami nie do końca prawdomównymi.


Roztargniony marzec, początkowo jeszcze szeleszczący tym swoim zielonym paltem, pełnym rosistych źdźbeł, rozgwieżdżonym prymulkami i anemonami zlał się w sepiowe pasmo pośpiechu i czuwania. Sama nie wiem, gdzie zapodziałam się w minionych tygodniach, gdzie uciekł animusz, z jakim przekraczałam próg kolejnego kwartału. Podejrzewam, że wsiąkł razem z drobniutkimi wrzecionami mżawki w wonną życiem ziemię, przygaszony uporczywymi ucieczkami słońca za stada zmierzwionych obłoków, uciekających przed zgrzebłami wciąż obnażonych drzew. No właśnie – bieg rzeczy nadal trwał, bo naczelną zasadą oczekiwana jest to, że biegnie ono równolegle do naszych żyć – paradoksalnie wypełnia je sobą, ale przecież nie uwalnia od obowiązków. Jeżeli tak jak ja cierpicie na punktualność, to zapewne każda oznaka spóźnialstwa zasługuje w Waszych oczach na potępienie. Ja jednak z wielkopańskim gestem wybaczam Marcowi, ale zawdzięcza to on jedynie złocistym refleksom zaskoczenia i wdzięczności, które po raz kolejny zostały mi ofiarowane przez moją Wspaniałą Wróżkę, Klaudynę. Wiecie już, że poprzednim razem podarowała mi historię Milevy, która tak mocno mnie pochłonęła i zabarwiła moje wzburzenie niesprawiedliwością współczuciem. Dziś chcę się z Wami podzielić (i pochwalić) kolejnym przebogatym podarunkiem, za który najszczerzej, z głębi całego mojego mizernego jestestwa dziękuję. Jej przesyłka rozkruszyła nużące oczekiwanie na wiosnę zachwycającą niespodzianką! A było to tak…

niedziela, 19 marca 2017

Artymetyka odwrotów – Brandon W. Jones „Wiosenne dziewczęta”


Na pograniczu lutego i marca szukałam schronienia, z którego prześlizgnę się niezauważenie do następnego kwartału. Podejrzewam, że nie jestem jedyną, którą zahipnotyzowało pytające spojrzenie ślicznej, niewinnej jeszcze wiarą w Piękno i opiekuńczość świata Azjatki. Kanonicznie małe usta barwi wyrazisty, karmin szminki, policzki kwitną rumieńcem optymizmu, a przysłaniająca brwi grzywka lśni atramentową czernią nocy. Portret ujmującej nieznajomej zdobi okładkę książki Brandona W. Jonesa, pt. „Wiosenne dziewczęta”, wywołując u odbiorcy mechaniczne skojarzenia z nieodległym przerwaniem zimowej wegetacji.



Czas wiosennego przesilenia to okres transgresji, linia ścierania się zimowej bezwzględności z nieprzyjemną wilgocią odwilży. Budzą się zamrożone w bryle zimowej inercji miazmaty strachu, a za rozkwitem, włóczy się upiór rozkładu. Współcześnie Korea uchodzi za sanktuarium piękna, łudząc nas kultem młodości i doskonałej urody, a tamtejsza pielęgnacja uchodzi za ideał, który i dla mnie posiada nieodparty urok. Mało kto jednak zdaje sobie sprawę z tego, że twarze o regularnych rysach nieskazitelnej perłowej cerze, emanujące łagodnością często skrywają kobiece obawy. Rola kobiet Chosun należy tylko do jednego z komponentów kultury, zbudowanej na pozorze, roznoszonego wewnętrzną wibracją politycznych restrykcji, indoktrynacji. Głód psychiczny miesza się z fizycznym, zacierając granice pomiędzy koszmarem bycia i bezwładem omdlenia. Jednak w bagnie nierządu i przemocy toczy się normalne życie– dziewczęta w przerwach odpoczywają, poznając utajony dotychczas świat zbytku z zakazanej i długo niedostępnej prasy, rozmawiając i tęskniąc do prawdziwego życia, w gorączkowym zagarnianiu szczątków kobiecości i człowieczeństwa.

sobota, 11 marca 2017

Przepoczwarzenia - zanim kobiecość nabrała rumieńców

Przywitał mnie złotook, którego nie widziałam już od nastania zimy. Bezgłośnie przysiadł na ocieplonej światłem i równomiernym oddechem ścianie, wyciągając przednie łapki do mlecznego blasku lampy. Rankiem nie wiedziałam jeszcze, że dziwaczna pieszczota ukąszenia szczupłego owada w serdeczny palec stanowi pomyślną wróżbę, a sam zbudzony wiosną, zamieszka w sercu kwiatu, seledynowym, jak jego wiotkie segmentowane ciało. Pomimo niedawnej pobudki byłam zmęczona, toczyła mnie ta nachodząca czasami wątpliwość, czy rzeczywiście ja jedna jestem wystarczająca do wszystkich zadań, które otrzymuję. 

Może to bezsenność, pożerająca noce coraz krótsze, kurczące się w snach rwanych, niejednorodnych, jak kolaże układane z poetyckich fraz, herbarzy i tekstur tkanin. Może nierówne szanse w ciągłym pojedynkowaniu się z Czasem… A może zwykłe wyczerpanie wspinaczką przez próg nowego miesiąca, witającego nas, kobiety, bukietem powinszowań, gładszych niż woskowe płatki tulipanów i konwencjonalnie symetrycznych jak krezy uległych gerber w kolorze morelowego sorbetu.


Skrzętnie pilnowałam, by blask brzasku zbiegł się z formułą życzeń, posłanych wraz z pogodnym uśmiechem do bliskich mi dziewcząt i kobiet. Wcale nie wróżyłam Piękna niespodzianki, które porwie mnie wyżej, niż sięga wyobraźnia tęskniącej marzycielki. Zwłaszcza, że zaledwie dzień wcześniej w swojej marudności skarżyłam się na zadawnioną niezgodę wobec własnej kobiecości, zaokrąglającej linie ciała, rozmiękczającej sylwetkę łagodnością kształtów, na podobieństwo starogreckich amfor. Pomyślałam więc, że przy tej okazji podzielę się z Wami moją drogą ku zrozumieniu, czym właściwie jest dla mnie przywilej kobiecości oraz zapytam Was same nie tyle o to, jak spędziłyście Dzień Kobiet, ale na jakie kolory rozszczepia pryzmat Waszej samoświadomości kobiecość. Czy dotarcie do niej było długą drogą, czy też nigdy o niej nie myślałyście, po prostu będąc? Czy macie sposoby na jej celebrację, czasami łowiąc światło próżności w zwierciadlaną taflę, szczotkując włosy albo zaznając cesarskiej kąpieli? Jak ją podkreślacie – i czy w ogóle?

wtorek, 7 marca 2017

W cieniu kamieniejących drzew - Marie Benedict „Pani Einstein”

Być może lekkie napomknięcie w lutowym zbiorze zachwytów rozbudziło nieco Waszą ciekawość, dotyczącą podarowanej tajemniczej książki. Klaudynie zawdzięczam poniżej opisane, gęste od niezgody, współczucia i bezsilnego gniewu. Wciąż świeże, nieokrzepłe refleksje, unoszą się rozedrgane wzruszeniem z otrzymanego podarunku, jak przeczucia jego wewnętrznej obfitości. Postać Milevy po raz pierwszy wynurzyła się przede mną spomiędzy szpalt kobiecego magazynu, kilka lat temu. Szkic sylwetki cierpliwej i pokornej badaczki, podległej kakofonii konwenansów i zduszonej jarzmem obowiązku już wówczas rozbudziło mój sprzeciw wobec wewnętrznego rozdarcia. Wyrzeczenie się siebie dla genialnego męża przybiera formę potulnego cierpienia przysłoniętego mlecznym kloszem rodzinnej sielanki. „Pani Einstein” stanowi owoc drobiazgowych poszukiwań i osobistych fascynacji Marie Benedict.  

Oparta na solidnym podłożu szerokiej bibliografii, pamiętników głównej bohaterki oraz jej listów, należy do jednej z opowieści zbyt długo niknących w gąszczu spekulacji, domagających się wydobycia na światło dzienne melodią monotonnego głosu przebijającego spod splątanych naukowych formuł, przyćmionych blaskiem geniusza.



Ścieżki interpretacyjnych poszukiwań wytyczyłam opierając się na moich oczekiwaniach i przypuszczeniach, a lekturę wzbogaciły wrażenia samej Klaudyny (stuk!) i enigmatyczny impas położenia Milevy skontrastowany z biografią Marii Curie-Skłodowskiej. Drążyłam więc powieść z wyostrzoną uwagą, niekiedy strofując główną bohaterkę, innym razem złorzecząc Einsteinowi, nakreślając sieć równoległych między tą parą a resztą bohaterów, świadoma nieprzystawalności jednostkowych losów i niemożliwości nagięcia do cudzych wyobrażeń. Geometryczną obojętność biegu przeznaczenia reguluje nieodwracalność zdarzeń i brak stycznych pomiędzy jednostkami, dyktowany prawidłami społecznymi oraz – co równie istotne – charakterami samych figur, odkształcającymi się w tym ślepym zdążaniu do celu, weryfikowanego biegiem lat.

czwartek, 2 marca 2017

MaLUTkie? - Bynajmniej! zachwyty najkrótszym z miesięcy

Jeżeli któryś z miesięcy miałby zyskać miano odmieńca pośród swoich braci, niewątpliwie byłby nim Lutyszarzejący pod popiołem udawanej pokory gołębia, łudzący niepozorną posturą, pochylający główkę po to, by naraz potrząsnąć kaskadami platynowych, oszronionych loków i spojrzeć z figlarnym uśmiechem ulicznika. Idealna pełnia księżycowego cyklu wydaje się być zatoką wiosennego przebudzenia, słonecznych piruetów i motylich walców, ale przygaszona neutralność barw kunktatora wypełnia każdą kolejną dobę zniecierpliwieniem i wyczekiwaniem.



Nie, mój Luty nie był monotonny, ale nieco okrutny. W swojej błazeńskiej rozciągliwości upychał po kieszeniach kolejne wyzwania i sprawy zasupłane jeszcze na ćwiekach wczorajszych obowiązków. Mogę jednak spojrzeć w te rozgwieżdżone oczy, koloru rtęci – jak i moje własne – dziękując za skarby, które mi podarował, jakby wynagradzając te swoje osobliwe igraszki, mieszające lepkość zbrylonego błotem śniegu z bladością rachitycznego słońca.
Chciałabym się  dzisiaj podzielić z Wami ławicą tych drobiazgów, oświetlających mi żywym blaskiem urzeczeń dni zdyszane, jeszcze nie wytrącone z ospałości, jakby oswajające się z wciąż wydłużającymi się, niewygodnymi ciałami.