środa, 26 kwietnia 2017

Próżnia spojrzeń - Jack Ketchum "Dziewczyna z sąsiedztwa"

Nasz pierwszy dom, zbudowany na przedmieściach przez moich dziadków pysznił się typowo powojenną przysadzistą bryłą. Jego głęboko osadzona w ziemi graniastość drwi sobie do dziś z wszelkich możliwych niebezpieczeństw – erozji czy nawałnic, budząc zaufanie i pewną tkliwość swoim podobieństwem do otaczających go kubistycznie regularnych domów jednorodzinnych, a jednocześnie odmiennością sentymentu. Świeża pamięć nieostygłych jeszcze zgliszczy Wielkiej Wojny skłonił budowniczych do zaadaptowania potrzeby bezpieczeństwa na architektoniczny projekt, w solidności budulca i kanciastej niewzruszoności upatrując niezdobytego azylu. Ciepłota cegieł pozostawiała na palcach pyliste cętki, a korzenie lodowych świerków, magnolii i leciwej śliwy ocierały się o fundamenty piwnicy – miejsca, od którego stroniłam, przejmującego grozą ciemności i tajemnicy.



Być może i dla Was ta cześć domu jest przestrzenią wywołującą liczne wspomnienia czy skojarzenia. Dziś mi samej piwnica kojarzy mi się z chłodnym zapachem zaciemnionej spiżarni, miałkich trocin warsztatu i suchego węglowego chrzęstu, lecz dziecięcy irracjonalny lęk odżył, wskrzeszony przenikliwym ziąbem schronu, zbudowanego przez Williego Chandlera – nieobecnego bohatera powieści Jacka Ketchuma. W jego powieści pt. „Dziewczyna z sąsiedztwa” przestrzeń ucieczki przeobraża się obłędem okrucieństwa w gabinet kaźni. Autor opiera fabułę na przenicowaniu schematu sympatycznej dziewczęcej postaci, sowicie oprószając historię rdzawymi gwoździami bezwzględności. Zmusza tym samym czytelników do wcielenia się w rolę świadków – milczących własnym zhańbieniem i współwiną, z oczami rozwartymi w bezbrzeżnym zdumieniu, wydających nieme przyzwolenie zbrodni dokonywanej w pełni słońca.


„Dziewczyna z sąsiedztwa” to lektura porażająca dotkliwością niezasłużonych krzywd, zbita z szaleńczych w swej okrutniczej finezji oprawców tortur, nadziana na szpikulec wstydu i tchórzostwa. Tu, idylla wakacji ulega zawieszeniu – zamrożona głuchotą betonowych ścian, zbrojonych stalą i bestialstwem wciąż powiększającego się grona gapiów i siepaczy. 

poniedziałek, 17 kwietnia 2017

Ze snu w sen - "Partick Ness "Siedem minut po północy"

Sny zakradają się nieoczekiwanie, często nieproszone, gęste od wspomnień i ciężkie od skłębionych lęków.  Nie wiem, kiedy zaczynają się takimi stawać, pamiętam jednak, że w dzieciństwie śnienie należało do moich ulubionych czynności. Teraz często w środku nocy otrząsam się nagle ze snu-intruza, przykładam dłoń do rozpłomienionego czoła i spoglądam w okno. Podobno to najlepszy sposób, by jak najszybciej zapomnieć o koszmarze. Drzemią domy, wczepione ufnie w łagodne wzgórza, kominy wzdychają jeszcze smużkami sinego dymu. Ponad różnokolorowymi dachami piętrzą się bukowe lasy, obrzeżone chłodem butelkowej zieleni sosen. W noce pełni wszystko zalewa śmietankowo-srebrzysty lukier księżycowej poświaty, a pejzaż staje się nierealną klechdą opuszczonej wsi.

Pewien chłopiec miał koszmary. Spojrzenie w okno sypialni nie mogło pomóc mu przepędzić złych snów, ponieważ widok rozpościerający się za szklaną taflą stanowił przedłużenie onirycznych wizji. Od wielu miesięcy wybudza się o tej samej porze, z jednego koszmaru zapadając w kolejny, równie wyrazisty, okrutny kaleczącą prawdą, domagającą się ujścia. Chłopiec ma na imię Conor, a granicę światów odmierza „Siedem minut po północy”. Tę niezwykłą opowieść otrzymałam od Klaudyny, która obdarowała mnie czymś więcej niż tylko czytelniczym uwikłaniem w splątanie gwałtownych emocji. Wejdźcie, proszę snu ze mną, do kołujących rzeczywistości jawy i snu przeszywających drzazgami strachu, niezgody i dezorientacji. Podłogę zaściela gruby dywan z chroboczącego igliwia, ozdobiony trującymi jagodami, stąpajmy więc ostrożnie. Milczmy, by nie spłoszyć trwożliwie drżącej odwagi. Zasłuchajmy się w opowieść wiekowego drzewa, pocieszmy spojrzeniem chłopca. Ważne, by wiedział, że go dostrzegamy. Wówczas opowie nam swoją własną historię.



„Siedem minut po północy” to ubogacająca w trudną wiedzę, poruszająca, wielowarstwowa opowieść o relatywności prawdy i żmudnym oswajaniu się z nią. Ness nie tyle nawet ukazuje proces ujarzmiana lęków, co ich afirmację i przyznanie się do własnych słabości, samo w sobie będące aktem męstwa i zwycięstwem, pozwalającym na przekroczenie granicy wstydu i przełamania ciszy. To wspaniała, lecz szarpiąca wrażliwością historia o wstydzie, przełykaniu dławiącej goryczy, bezgłośnym krzyku o dostrzeżenie oraz walkę o postradaną powszedniość. Nici powieści autor wysnuł z pomysłu Siobhan Dovd, której zamiar stworzenia powieści o chłopcu został udaremniony porażką w starciu z chorobą. W takim ujęciu historia Conora staje się przedłużeniem czasu, którego zabrakło Siobhan, a Ness tym samym podejmuje sztafetę „rozrabiania”, jak sam określił w przedmowie swój proces twórczy.

sobota, 8 kwietnia 2017

Rozmarzony... czary-mary Marca


Marzec – starzec, chciałoby się powiedzieć, kiedy spojrzy się na kalendarz. Młodszy brat Lutego odszedł przecież ponad tydzień temu, rozciągając się rozleniwieniem aż na pierwszy tydzień Kwietnia, wciąż mglisty, zamyślony, lecz czujny. Rozważniejszy od Lutego, lecz wcale nie bardziej opanowany, podatny na kaprysy porywistych powiewów znużenia, nieco rozdrażniony przeciągającym się oczekiwaniem na ciepło, które pozwoliłoby w końcu wyprostować ramiona przygarbione przez kłujący mróz. Marzec to czarodziejski uciekinier, wystawiający twarz do słońca, marzyciel szczelnie otulony peleryną, przefastrygowaną jeszcze szronem, a puszystą ogonami odchodzących lisów ostatnich polarnych zawiei. Wyczerpany całodzienną wędrówką, skłaniał ciężką głowę na coraz późniejsze zachody słońca, skłębione ciężkimi kobaltowymi chmurami, lamowanymi złotem żywicznej nadziei na wytchnienie.

Rzadkie wizyty słońca Marzec wynagradzał mi ciepłem barw, smaków i kolorów, podarowując w szczególności te kojarzące się z pełnią Wiosny i Lata. Marcowa paleta mieni się całą tęczą kadmowej żółci i kojącego gorącem pomarańczu, w które wsączają się włókienka zieleni naiwnych młodością źdźbeł i listków oraz błękity, tak delikatne, że chwilami budzące strach czy gotowe są udźwignąć brzemię pierzastych obłoków.



Dziś, spóźniona jak sam Marzec, opowiem Wam, czym mnie urzekł, czym ukołysał melancholijny czarodziej, którego wyjątkowość polega na tym, że zaklinając w jeden sen, wybudza z innego. Marzec, kołysząc, otwiera nam oczy na dotychczas ukryte, tuląc do snu – budzi: roślinność, zwierzęta i ludzi… Dryfujących niepewnie, bojaźliwie na wstydzie niespełnionych noworocznych postanowień. Jego wyjątkowość polega na tym, że odczarował koszmar zgubnej gonitwy w labiryncie projektów, ucząc mnie czegoś zupełnie dotychczas niepojmowalnego, a podziwianego u innych, odporniejszych na presję znanych mi osób…

Pokażę Wam atrybuty Marca, rozmarzonego ptasimi balladami i odurzonego surową wonią zroszonej przebudzeniami ziemi, łaknącej ziarna.

wtorek, 4 kwietnia 2017

Zdziczenie żądzą - Richard Flanagan "Pragnienie"

Pragnienia i marzenia – przepełniają nas, rozlewając się w strumienie życiowych ścieżek. Pierwsze mogą znaleźć ujście w nie zawsze słusznych decyzjach, drugie – pielęgnujemy w sobie, otaczamy je czułością. Wieczory kołyszą się na falach fantazji. W chwili rozproszenia myśli dajemy unieść się na iryzujących, miękkich i niemal niedotykalnych grzbietach. Czasem niewinne zachcianki urastają do prześladujących nas cieni, następujących na pięty, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Inne dają się zagłuszyć spełnieniem, żadnego jednak nie sposób omamić erzacem, ponieważ prędzej czy później, oszustwo wyjdzie na jaw. Jak to jest ? Pragnienia stanowią część nas, a równocześnie są tak od nas oddalone… Odrywają się od nas, mknąc gdzieś poza widnokręgi, by zabarwić je ciemnopurpurowymi smugami, innym razem stają się polarnymi gwiazdami.


Najgorsze są żądze, kłębiące się w gadziej eskalacji, ściśle oplatając nadgarstki – jak linki lalkarza. Czynią człowieka bezwolną marionetką na uwięzi instynktów, przetrawiającej moralność chuci, niezwalczonemu pożądaniu, pożerającemu jak trąd. Kukiełka pragnień, głucha i ślepa, prowadzona jest mdłą, a kuszącą wonią spełnienia, które wywoła jedynie przykry absmak – oto, w co możemy się przeobrazić. Marzenia byłyby podobne biegowi za latawcem – czarownym urzeczeniem, które możemy pochwycić, a w to polowanie rozbrzmiewa śmiechem beztroski, determinacji i kończy się zapatrzeniem w nieboskłon, niekoniecznie kryształowej czystości, ale wszelkie chmury mogą jedynie podnieść walor naszej gonitwy.


„Pragnienie” ogarnęło moje czytelnicze zamierzenia zaraz po tym, jak w literackim eterze rozbrzmiała wieść o premierze książki. Nie znałam autora, ale w zapowiedzi opowieści o parnym oddechu australijskiej kolonizacji, smagającym ciemnoskóre ciała, pokryte ochrą, przemieszanym z cholerycznym miazmatem metalicznego Londynu jarzyły się skoczne i niepokorne iskry zatraty w niepokoju. Flanagan zderzył dwa światy, ich łączność opierając na poszukiwaniu i usprawiedliwianiu zaginionego zdobywcy nowych światów, nie mającego jednak tego własnego, damy, wciąż kiełznającej swoje serce i pisarza, tkającego wokół siebie gęstą pajęczynę emploi pana domu i artysty. Opowiem Wam dziś o powieści, którą uznałam za arcydzieło obnażające mrok przelewający się w duszach luminarzy. „Pragnienie” to oścień oślepiającej prawdy, ukazujący potworny zgrzyt pomiędzy rasą samozwańczych zdobywców i krzewicieli postępu a poznawczą czystością mieszkańców dziewiczych dotychczas wysp. To historia wyspy, która z potęgą szamana przeobraża zdarzenia we wspomnienia nim zdążą się jeszcze rozpocząć.