niedziela, 28 maja 2017

Garderoba strojnych łgarstw - Emma Donoghue "Ladacznica"

Kleiste kłamstwa, oblepiające myśli, oślepiające pragnienia, wiodące ociemniałego żądzą jedynie ku temu, co mogłoby zagasić palący głód posiadania… Szlachetność ubóstwa? Nie zaspokoi głodu, a jedynie zmusi do wykorzystania jedynego kapitału – ciała i przyzwoitości. Bezinteresowna pomoc? Nie nastawi kręgów zwichniętego pobudzony nu instynktami kręgosłupa moralnego… Jak daleko można się posunąć w kłamstwie? Kto wytycza granice wstydu? Jak dostrzec plamy na schludnie wykrochmalonych fałdach codzienności? Jaki miech owiewa zadyszeniem naszą chciwość, rozżarzając ją aż do zbrodniczej czerwieni? Smużką tego ostrzegawczego koloru przeplecione są zawikłane losy Mary, głównej bohaterki powieści pt. „Ladacznica” Emmy Donoghue.




Jak być może pamiętacie, tę wyjątkową książkę otrzymałam od Kochanej Klaudyny, przeczuwając wartki splot nie dającej spokoju wątpliwości ponad demonem żądzy posiadania – zbytkownych przedmiotów i chwilowej władzy nad cudzym ciałem. Podejrzewałam jakąś Zolowską w naturze analizę chuci i dałam się porwać powieści wewnętrznie zróżnicowanej, utkanej z kobiecych losów, rozwijających się z wrzeciona społecznej nierówności, dziewczęcego egoizmu i kobiecego poświęcenia, a także dychotomii płci, powolnej swym niezbywalnym pragnieniom. Jaka okazała się być „Ladacznica”? Opowiem Wam dziś historię dziewczyny z rozłupanym niewiarą dzieciństwem, zdruzgotanymi marzeniami o miękkości połyskliwych satyn, wiotkich krepdeszynach i muślinowej przejrzystości. Historia upadku brzmi może nieco zbyt konwencjonalnie, by przymierzać ją do powieści, ponieważ ta jednowymiarowa etykieta może swą płaskością spłycić oczywistością odbiór, lecz równocześnie trudno nie posłużyć się tym określeniem w odniesieniu do losów Mary.

środa, 10 maja 2017

KWIECIste kaprysy - zamyślenia kwietnia

Jestem spóźniona? Znowu? A dokąd tak pędziłam przez cały poprzedni miesiąc? I jak to się stało, że znów nie zdążyłam? Tym razem nie będę się jednak karcić, nie zamierzam również pochylać głowy w zawstydzeniu, ani się tłumaczyć. Skoro Wiosna wciąż się ociąga, jak możemy strofować samych siebie za opieszałość? Powiedzcie sami? Przecież nie uwierzę, że nie ścigaliście tego rozkapryszonego miesiąca, który tak bardzo lubi bawić się w berka i chowanego. Że nie obiecywaliście sobie, że pełna twarzyczka słońca obdarzy Was promiennym uśmiechem, zalewającym ciepłem wolę i głowy, dzięki czemu pełni werwy przystąpicie do zadań, które być może przekładaliście, wymawiając się, jak ja, żyłami skutymi lodem.

Kwiecień – roztargnione dziewczę, niepokorna uciekinierka, nie pragnąca wcale się dzielić nadal skąpymi promieniami słońca, niedościgniona w inwencji obrażalskiej figlarki. Siedząc na gałęziach brzoskwiń, uginających się od nadmiaru pąków, wplata pojedyncze gwiazdki białych kwiatów w warkocz, ściśle wiążąc je ostrymi smukłością źdźbłami traw i cięciwami niepewnego, rozedrganego brzasku. Trochę nieznośne te jej narowy, lecz jak się złościć, kiedy unosi głowę, śmiejąc się melodyjnie z noskiem i policzkami umalowanymi pyłkiem tulipanów i irysów. Na śniadej buzi kadmowa żółć znaczy miodowe pręgi, a fiołkowe włosy wydają się jeszcze ciemniejsze, stanowiąc idealny kontrast dla topazowych oczu.



Kwiecień wraz z wilgami zaklinała deszcz, karmiła sierpówki ociężałymi od kropel muchami i zapraszała jutrzenkę po to tylko, by pokazać jej śpiące kwilące o ptasie mleko pisklęta, pokryte zwiewnością perłowego puchu, prześwitującym fioletem żyłek. Jak i ja zakochana w błękitach, stroiła we wszystkie jego odcienie nieboskłon, garnirując jednocześnie swoje podkasane sukienki srebrzystymi gipiurami.


Spróbuję dla Was nakreślić portret tej ruchliwej modelki, nie zmuszając jej przymusem statyki, ale czerpiąc z tych wszystkich barw, którymi rozpieszczała mnie przez cztery minione tygodnie. Opowiem Wam więc o trzpiotce, płoszącej ptaszęta, znoszącej do domu naręcza kwiatów i przeciągającej dnie poza granice widnokręgu. Kwiecień – miłośniczka chłodnych zestrojów, mieszająca szałwiowe zielenie z jaskrawością tropikalnych błękitów, …..Czasami rozkojarzona, nieobecna, czasami – naprzykrzająca się psotami…

środa, 3 maja 2017

Róż i szarość - Annabel Pitcher "Moja siostra mieszka na kominku"

Powiecie może, że macie dosyć książek rekomendowanych jako wzruszające, ale odmienne, od pozostałych wyróżniające się przyjętą przez autora konwencją, zaskakujące nietuzinkową perspektywą. Podejmujące temat pozornie banalny i wytarty w sztampowości powieleń, albo trudny i jako taki stanowiący wyzwanie, któremu trudno sprostać. Powiecie, że wcale nie wierzycie w wyjątkowość kolejnej historii o poskramianiu smutku i ujarzmianiu chorobliwego przywiązania do przeszłości, o wydobywaniu się z nałogu rozpamiętywania. Zapewniacie także, że miłość rodzicielska nigdy nie murszeje, więc trwanie przy pielęgnacji wspomnień i próba przywrócenia przeszłości jest jak najbardziej naturalną reakcją. A jeżeli pokażę Wam książkę Annabel Pitcher i obiecam, że pod pudrowym różem okładki kryje się coś więcej niż tylko splot dziecięcej próby usystematyzowania świata? Że autentyczność uczuciowych odruchów i słabostek obnaża dojmujące pragnienie bezpieczeństwa, ciepła i uwagi? Spróbujecie mi uwierzyć?



„Moja siostra mieszka na kominku” to jedna z czterech książek podarowanych mi przez Kochaną Klaudynę i jak pozostałe, wywołała we mnie mnóstwo sprzecznych wrażeń, z którymi musiałam przez jakiś czas pobyć w odosobnieniu, by wydestylować z nich rdzeń refleksji. Zdarza się, że spoglądając na sam tytuł, nie mamy cienia wątpliwości, że dana powieść jest jedną z tych, które koniecznie musimy przeczytać. Dla mnie jedną z nich była właśnie prezentowana dziś książka, nie tylko dlatego, że stanowiła połyskującą wzruszeniem obietnicę na poły sprawozdawczej, na poły zaś silnie emocjonalnej opowieści o okaleczonym świecie postaci kurczowo trzymających się przeszłości. Przeczuwałam tu coś ponad walor dziecięcej perspektywy i nie zawiodłam się, otrzymując splot tęsknoty za tym, co utracone i nieznane, silnie zagęszczony serdecznością więzi pomiędzy rodzeństwem – nastoletnimi rozbitkami na wyspie odtrącenia. Na zaproszenie niespełna jedenastoletniego chłopca wkraczamy do domu, o ścianach wyziębionych kłótniami i rosnącym dystansem. Poznajemy rodzinę, która w pewnym momencie redukuje się do rodzeństwa i wiernego kota, wpisanych w przeklęty krąg oczekiwania, tęsknoty i inercyjnego braku nadziei.