niedziela, 4 czerwca 2017

Mamy, cuda, wychowanie... Czyli słowny portret Mamy

Gdyby miała być pożywieniem, byłaby łagodnym, a odżywczym swą budującą słodyczą mlekiem gazeli

Jako kwiat – kołysałaby spokojnie jasnozłotą głową narcyza w śnieżnobiałej krezie, chwytającej w misterną pianę załamań  błękitnawe zamyślenia

Mówi, że jedynym zwierzęciem, jakim mogłaby się stać jest koliber – maleńki chyżoskrzydły koneser nektaru azalii i plumerii, ponieważ pragnąc podniebnej swobody wzdraga się przed krzywdzeniem owadów


Dzisiaj mam dla Was opowieść o tym, czego nauczyła mnie i czym obdarowała moja Mama. Inspiracją do moich zamyśleń był zarówno Dzień Matki, jak i Dzień Dziecka,  a jak to ja - znowu święcę okazje z lekkim opóźnieniem. Przyznam się Wam jednak najszczerzej, że dawno już nosiłam się z zamiarem podzielenia się z Wami moją zadumą, zwłaszcza, że dzień urodzin mojej Mamy zbiega się niemal z wyjątkowym świętem wszystkich Mam w krajach Bliskiego Wschodu, pełniących dla mnie rolę punktu odniesienia z różnorakich względów.

niedziela, 28 maja 2017

Garderoba strojnych łgarstw - Emma Donoghue "Ladacznica"

Kleiste kłamstwa, oblepiające myśli, oślepiające pragnienia, wiodące ociemniałego żądzą jedynie ku temu, co mogłoby zagasić palący głód posiadania… Szlachetność ubóstwa? Nie zaspokoi głodu, a jedynie zmusi do wykorzystania jedynego kapitału – ciała i przyzwoitości. Bezinteresowna pomoc? Nie nastawi kręgów zwichniętego pobudzony nu instynktami kręgosłupa moralnego… Jak daleko można się posunąć w kłamstwie? Kto wytycza granice wstydu? Jak dostrzec plamy na schludnie wykrochmalonych fałdach codzienności? Jaki miech owiewa zadyszeniem naszą chciwość, rozżarzając ją aż do zbrodniczej czerwieni? Smużką tego ostrzegawczego koloru przeplecione są zawikłane losy Mary, głównej bohaterki powieści pt. „Ladacznica” Emmy Donoghue.




Jak być może pamiętacie, tę wyjątkową książkę otrzymałam od Kochanej Klaudyny, przeczuwając wartki splot nie dającej spokoju wątpliwości ponad demonem żądzy posiadania – zbytkownych przedmiotów i chwilowej władzy nad cudzym ciałem. Podejrzewałam jakąś Zolowską w naturze analizę chuci i dałam się porwać powieści wewnętrznie zróżnicowanej, utkanej z kobiecych losów, rozwijających się z wrzeciona społecznej nierówności, dziewczęcego egoizmu i kobiecego poświęcenia, a także dychotomii płci, powolnej swym niezbywalnym pragnieniom. Jaka okazała się być „Ladacznica”? Opowiem Wam dziś historię dziewczyny z rozłupanym niewiarą dzieciństwem, zdruzgotanymi marzeniami o miękkości połyskliwych satyn, wiotkich krepdeszynach i muślinowej przejrzystości. Historia upadku brzmi może nieco zbyt konwencjonalnie, by przymierzać ją do powieści, ponieważ ta jednowymiarowa etykieta może swą płaskością spłycić oczywistością odbiór, lecz równocześnie trudno nie posłużyć się tym określeniem w odniesieniu do losów Mary.

środa, 10 maja 2017

KWIECIste kaprysy - zamyślenia kwietnia

Jestem spóźniona? Znowu? A dokąd tak pędziłam przez cały poprzedni miesiąc? I jak to się stało, że znów nie zdążyłam? Tym razem nie będę się jednak karcić, nie zamierzam również pochylać głowy w zawstydzeniu, ani się tłumaczyć. Skoro Wiosna wciąż się ociąga, jak możemy strofować samych siebie za opieszałość? Powiedzcie sami? Przecież nie uwierzę, że nie ścigaliście tego rozkapryszonego miesiąca, który tak bardzo lubi bawić się w berka i chowanego. Że nie obiecywaliście sobie, że pełna twarzyczka słońca obdarzy Was promiennym uśmiechem, zalewającym ciepłem wolę i głowy, dzięki czemu pełni werwy przystąpicie do zadań, które być może przekładaliście, wymawiając się, jak ja, żyłami skutymi lodem.

Kwiecień – roztargnione dziewczę, niepokorna uciekinierka, nie pragnąca wcale się dzielić nadal skąpymi promieniami słońca, niedościgniona w inwencji obrażalskiej figlarki. Siedząc na gałęziach brzoskwiń, uginających się od nadmiaru pąków, wplata pojedyncze gwiazdki białych kwiatów w warkocz, ściśle wiążąc je ostrymi smukłością źdźbłami traw i cięciwami niepewnego, rozedrganego brzasku. Trochę nieznośne te jej narowy, lecz jak się złościć, kiedy unosi głowę, śmiejąc się melodyjnie z noskiem i policzkami umalowanymi pyłkiem tulipanów i irysów. Na śniadej buzi kadmowa żółć znaczy miodowe pręgi, a fiołkowe włosy wydają się jeszcze ciemniejsze, stanowiąc idealny kontrast dla topazowych oczu.



Kwiecień wraz z wilgami zaklinała deszcz, karmiła sierpówki ociężałymi od kropel muchami i zapraszała jutrzenkę po to tylko, by pokazać jej śpiące kwilące o ptasie mleko pisklęta, pokryte zwiewnością perłowego puchu, prześwitującym fioletem żyłek. Jak i ja zakochana w błękitach, stroiła we wszystkie jego odcienie nieboskłon, garnirując jednocześnie swoje podkasane sukienki srebrzystymi gipiurami.


Spróbuję dla Was nakreślić portret tej ruchliwej modelki, nie zmuszając jej przymusem statyki, ale czerpiąc z tych wszystkich barw, którymi rozpieszczała mnie przez cztery minione tygodnie. Opowiem Wam więc o trzpiotce, płoszącej ptaszęta, znoszącej do domu naręcza kwiatów i przeciągającej dnie poza granice widnokręgu. Kwiecień – miłośniczka chłodnych zestrojów, mieszająca szałwiowe zielenie z jaskrawością tropikalnych błękitów, …..Czasami rozkojarzona, nieobecna, czasami – naprzykrzająca się psotami…

środa, 3 maja 2017

Róż i szarość - Annabel Pitcher "Moja siostra mieszka na kominku"

Powiecie może, że macie dosyć książek rekomendowanych jako wzruszające, ale odmienne, od pozostałych wyróżniające się przyjętą przez autora konwencją, zaskakujące nietuzinkową perspektywą. Podejmujące temat pozornie banalny i wytarty w sztampowości powieleń, albo trudny i jako taki stanowiący wyzwanie, któremu trudno sprostać. Powiecie, że wcale nie wierzycie w wyjątkowość kolejnej historii o poskramianiu smutku i ujarzmianiu chorobliwego przywiązania do przeszłości, o wydobywaniu się z nałogu rozpamiętywania. Zapewniacie także, że miłość rodzicielska nigdy nie murszeje, więc trwanie przy pielęgnacji wspomnień i próba przywrócenia przeszłości jest jak najbardziej naturalną reakcją. A jeżeli pokażę Wam książkę Annabel Pitcher i obiecam, że pod pudrowym różem okładki kryje się coś więcej niż tylko splot dziecięcej próby usystematyzowania świata? Że autentyczność uczuciowych odruchów i słabostek obnaża dojmujące pragnienie bezpieczeństwa, ciepła i uwagi? Spróbujecie mi uwierzyć?



„Moja siostra mieszka na kominku” to jedna z czterech książek podarowanych mi przez Kochaną Klaudynę i jak pozostałe, wywołała we mnie mnóstwo sprzecznych wrażeń, z którymi musiałam przez jakiś czas pobyć w odosobnieniu, by wydestylować z nich rdzeń refleksji. Zdarza się, że spoglądając na sam tytuł, nie mamy cienia wątpliwości, że dana powieść jest jedną z tych, które koniecznie musimy przeczytać. Dla mnie jedną z nich była właśnie prezentowana dziś książka, nie tylko dlatego, że stanowiła połyskującą wzruszeniem obietnicę na poły sprawozdawczej, na poły zaś silnie emocjonalnej opowieści o okaleczonym świecie postaci kurczowo trzymających się przeszłości. Przeczuwałam tu coś ponad walor dziecięcej perspektywy i nie zawiodłam się, otrzymując splot tęsknoty za tym, co utracone i nieznane, silnie zagęszczony serdecznością więzi pomiędzy rodzeństwem – nastoletnimi rozbitkami na wyspie odtrącenia. Na zaproszenie niespełna jedenastoletniego chłopca wkraczamy do domu, o ścianach wyziębionych kłótniami i rosnącym dystansem. Poznajemy rodzinę, która w pewnym momencie redukuje się do rodzeństwa i wiernego kota, wpisanych w przeklęty krąg oczekiwania, tęsknoty i inercyjnego braku nadziei.

środa, 26 kwietnia 2017

Próżnia spojrzeń - Jack Ketchum "Dziewczyna z sąsiedztwa"

Nasz pierwszy dom, zbudowany na przedmieściach przez moich dziadków pysznił się typowo powojenną przysadzistą bryłą. Jego głęboko osadzona w ziemi graniastość drwi sobie do dziś z wszelkich możliwych niebezpieczeństw – erozji czy nawałnic, budząc zaufanie i pewną tkliwość swoim podobieństwem do otaczających go kubistycznie regularnych domów jednorodzinnych, a jednocześnie odmiennością sentymentu. Świeża pamięć nieostygłych jeszcze zgliszczy Wielkiej Wojny skłonił budowniczych do zaadaptowania potrzeby bezpieczeństwa na architektoniczny projekt, w solidności budulca i kanciastej niewzruszoności upatrując niezdobytego azylu. Ciepłota cegieł pozostawiała na palcach pyliste cętki, a korzenie lodowych świerków, magnolii i leciwej śliwy ocierały się o fundamenty piwnicy – miejsca, od którego stroniłam, przejmującego grozą ciemności i tajemnicy.



Być może i dla Was ta cześć domu jest przestrzenią wywołującą liczne wspomnienia czy skojarzenia. Dziś mi samej piwnica kojarzy mi się z chłodnym zapachem zaciemnionej spiżarni, miałkich trocin warsztatu i suchego węglowego chrzęstu, lecz dziecięcy irracjonalny lęk odżył, wskrzeszony przenikliwym ziąbem schronu, zbudowanego przez Williego Chandlera – nieobecnego bohatera powieści Jacka Ketchuma. W jego powieści pt. „Dziewczyna z sąsiedztwa” przestrzeń ucieczki przeobraża się obłędem okrucieństwa w gabinet kaźni. Autor opiera fabułę na przenicowaniu schematu sympatycznej dziewczęcej postaci, sowicie oprószając historię rdzawymi gwoździami bezwzględności. Zmusza tym samym czytelników do wcielenia się w rolę świadków – milczących własnym zhańbieniem i współwiną, z oczami rozwartymi w bezbrzeżnym zdumieniu, wydających nieme przyzwolenie zbrodni dokonywanej w pełni słońca.


„Dziewczyna z sąsiedztwa” to lektura porażająca dotkliwością niezasłużonych krzywd, zbita z szaleńczych w swej okrutniczej finezji oprawców tortur, nadziana na szpikulec wstydu i tchórzostwa. Tu, idylla wakacji ulega zawieszeniu – zamrożona głuchotą betonowych ścian, zbrojonych stalą i bestialstwem wciąż powiększającego się grona gapiów i siepaczy. 

poniedziałek, 17 kwietnia 2017

Ze snu w sen - "Partick Ness "Siedem minut po północy"

Sny zakradają się nieoczekiwanie, często nieproszone, gęste od wspomnień i ciężkie od skłębionych lęków.  Nie wiem, kiedy zaczynają się takimi stawać, pamiętam jednak, że w dzieciństwie śnienie należało do moich ulubionych czynności. Teraz często w środku nocy otrząsam się nagle ze snu-intruza, przykładam dłoń do rozpłomienionego czoła i spoglądam w okno. Podobno to najlepszy sposób, by jak najszybciej zapomnieć o koszmarze. Drzemią domy, wczepione ufnie w łagodne wzgórza, kominy wzdychają jeszcze smużkami sinego dymu. Ponad różnokolorowymi dachami piętrzą się bukowe lasy, obrzeżone chłodem butelkowej zieleni sosen. W noce pełni wszystko zalewa śmietankowo-srebrzysty lukier księżycowej poświaty, a pejzaż staje się nierealną klechdą opuszczonej wsi.

Pewien chłopiec miał koszmary. Spojrzenie w okno sypialni nie mogło pomóc mu przepędzić złych snów, ponieważ widok rozpościerający się za szklaną taflą stanowił przedłużenie onirycznych wizji. Od wielu miesięcy wybudza się o tej samej porze, z jednego koszmaru zapadając w kolejny, równie wyrazisty, okrutny kaleczącą prawdą, domagającą się ujścia. Chłopiec ma na imię Conor, a granicę światów odmierza „Siedem minut po północy”. Tę niezwykłą opowieść otrzymałam od Klaudyny, która obdarowała mnie czymś więcej niż tylko czytelniczym uwikłaniem w splątanie gwałtownych emocji. Wejdźcie, proszę snu ze mną, do kołujących rzeczywistości jawy i snu przeszywających drzazgami strachu, niezgody i dezorientacji. Podłogę zaściela gruby dywan z chroboczącego igliwia, ozdobiony trującymi jagodami, stąpajmy więc ostrożnie. Milczmy, by nie spłoszyć trwożliwie drżącej odwagi. Zasłuchajmy się w opowieść wiekowego drzewa, pocieszmy spojrzeniem chłopca. Ważne, by wiedział, że go dostrzegamy. Wówczas opowie nam swoją własną historię.



„Siedem minut po północy” to ubogacająca w trudną wiedzę, poruszająca, wielowarstwowa opowieść o relatywności prawdy i żmudnym oswajaniu się z nią. Ness nie tyle nawet ukazuje proces ujarzmiana lęków, co ich afirmację i przyznanie się do własnych słabości, samo w sobie będące aktem męstwa i zwycięstwem, pozwalającym na przekroczenie granicy wstydu i przełamania ciszy. To wspaniała, lecz szarpiąca wrażliwością historia o wstydzie, przełykaniu dławiącej goryczy, bezgłośnym krzyku o dostrzeżenie oraz walkę o postradaną powszedniość. Nici powieści autor wysnuł z pomysłu Siobhan Dovd, której zamiar stworzenia powieści o chłopcu został udaremniony porażką w starciu z chorobą. W takim ujęciu historia Conora staje się przedłużeniem czasu, którego zabrakło Siobhan, a Ness tym samym podejmuje sztafetę „rozrabiania”, jak sam określił w przedmowie swój proces twórczy.

sobota, 8 kwietnia 2017

Rozmarzony... czary-mary Marca


Marzec – starzec, chciałoby się powiedzieć, kiedy spojrzy się na kalendarz. Młodszy brat Lutego odszedł przecież ponad tydzień temu, rozciągając się rozleniwieniem aż na pierwszy tydzień Kwietnia, wciąż mglisty, zamyślony, lecz czujny. Rozważniejszy od Lutego, lecz wcale nie bardziej opanowany, podatny na kaprysy porywistych powiewów znużenia, nieco rozdrażniony przeciągającym się oczekiwaniem na ciepło, które pozwoliłoby w końcu wyprostować ramiona przygarbione przez kłujący mróz. Marzec to czarodziejski uciekinier, wystawiający twarz do słońca, marzyciel szczelnie otulony peleryną, przefastrygowaną jeszcze szronem, a puszystą ogonami odchodzących lisów ostatnich polarnych zawiei. Wyczerpany całodzienną wędrówką, skłaniał ciężką głowę na coraz późniejsze zachody słońca, skłębione ciężkimi kobaltowymi chmurami, lamowanymi złotem żywicznej nadziei na wytchnienie.

Rzadkie wizyty słońca Marzec wynagradzał mi ciepłem barw, smaków i kolorów, podarowując w szczególności te kojarzące się z pełnią Wiosny i Lata. Marcowa paleta mieni się całą tęczą kadmowej żółci i kojącego gorącem pomarańczu, w które wsączają się włókienka zieleni naiwnych młodością źdźbeł i listków oraz błękity, tak delikatne, że chwilami budzące strach czy gotowe są udźwignąć brzemię pierzastych obłoków.



Dziś, spóźniona jak sam Marzec, opowiem Wam, czym mnie urzekł, czym ukołysał melancholijny czarodziej, którego wyjątkowość polega na tym, że zaklinając w jeden sen, wybudza z innego. Marzec, kołysząc, otwiera nam oczy na dotychczas ukryte, tuląc do snu – budzi: roślinność, zwierzęta i ludzi… Dryfujących niepewnie, bojaźliwie na wstydzie niespełnionych noworocznych postanowień. Jego wyjątkowość polega na tym, że odczarował koszmar zgubnej gonitwy w labiryncie projektów, ucząc mnie czegoś zupełnie dotychczas niepojmowalnego, a podziwianego u innych, odporniejszych na presję znanych mi osób…

Pokażę Wam atrybuty Marca, rozmarzonego ptasimi balladami i odurzonego surową wonią zroszonej przebudzeniami ziemi, łaknącej ziarna.