wtorek, 4 kwietnia 2017

Zdziczenie żądzą - Richard Flanagan "Pragnienie"

Pragnienia i marzenia – przepełniają nas, rozlewając się w strumienie życiowych ścieżek. Pierwsze mogą znaleźć ujście w nie zawsze słusznych decyzjach, drugie – pielęgnujemy w sobie, otaczamy je czułością. Wieczory kołyszą się na falach fantazji. W chwili rozproszenia myśli dajemy unieść się na iryzujących, miękkich i niemal niedotykalnych grzbietach. Czasem niewinne zachcianki urastają do prześladujących nas cieni, następujących na pięty, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Inne dają się zagłuszyć spełnieniem, żadnego jednak nie sposób omamić erzacem, ponieważ prędzej czy później, oszustwo wyjdzie na jaw. Jak to jest ? Pragnienia stanowią część nas, a równocześnie są tak od nas oddalone… Odrywają się od nas, mknąc gdzieś poza widnokręgi, by zabarwić je ciemnopurpurowymi smugami, innym razem stają się polarnymi gwiazdami.


Najgorsze są żądze, kłębiące się w gadziej eskalacji, ściśle oplatając nadgarstki – jak linki lalkarza. Czynią człowieka bezwolną marionetką na uwięzi instynktów, przetrawiającej moralność chuci, niezwalczonemu pożądaniu, pożerającemu jak trąd. Kukiełka pragnień, głucha i ślepa, prowadzona jest mdłą, a kuszącą wonią spełnienia, które wywoła jedynie przykry absmak – oto, w co możemy się przeobrazić. Marzenia byłyby podobne biegowi za latawcem – czarownym urzeczeniem, które możemy pochwycić, a w to polowanie rozbrzmiewa śmiechem beztroski, determinacji i kończy się zapatrzeniem w nieboskłon, niekoniecznie kryształowej czystości, ale wszelkie chmury mogą jedynie podnieść walor naszej gonitwy.


„Pragnienie” ogarnęło moje czytelnicze zamierzenia zaraz po tym, jak w literackim eterze rozbrzmiała wieść o premierze książki. Nie znałam autora, ale w zapowiedzi opowieści o parnym oddechu australijskiej kolonizacji, smagającym ciemnoskóre ciała, pokryte ochrą, przemieszanym z cholerycznym miazmatem metalicznego Londynu jarzyły się skoczne i niepokorne iskry zatraty w niepokoju. Flanagan zderzył dwa światy, ich łączność opierając na poszukiwaniu i usprawiedliwianiu zaginionego zdobywcy nowych światów, nie mającego jednak tego własnego, damy, wciąż kiełznającej swoje serce i pisarza, tkającego wokół siebie gęstą pajęczynę emploi pana domu i artysty. Opowiem Wam dziś o powieści, którą uznałam za arcydzieło obnażające mrok przelewający się w duszach luminarzy. „Pragnienie” to oścień oślepiającej prawdy, ukazujący potworny zgrzyt pomiędzy rasą samozwańczych zdobywców i krzewicieli postępu a poznawczą czystością mieszkańców dziewiczych dotychczas wysp. To historia wyspy, która z potęgą szamana przeobraża zdarzenia we wspomnienia nim zdążą się jeszcze rozpocząć.


„– Mamy w życiu tylko kilka chwil (…) takie chwile są wszystkim, całym światem. Z uporem myślimy jednak, że będą one miały wartość tylko wtedy, jeśli uda nam się sprawić, aby trwały wiecznie. Powinniśmy żyć dla takich chwil, jesteśmy jednak tak zaabsorbowani pogonią za czymś innym, za przyszłością i za kotwicami, które ściągają nas w dół, że czasami nie widzimy tych chwil takimi, jakimi są.”

[R. Flanagan, „Pragnienie”, s. 169]
Flanagan buduje narrację z przeplatających się introspektywnych zanurzeń bohaterów w sobie oraz ich spostrzeżeń, wysnuwanych na podstawie obserwacji. Postacie jednak nie są dla siebie lustrami. Ich interakcje polegają raczej na zabawnych niekiedy, ale sardonicznych ocenach, surowej krytyce, która jednak nie znajduje ujścia, lecz wtłaczana w niedomówienie pozostaje w obrębie nawarstwiającej się odrazy. Uderza nakierowanie postaci na siebie, nieustanne przyjmowanie własnej osoby za jedyny punkt odniesienia. Inni mogą być jedynie anturażem czy po prostu narzędziami, a w reifikacji tkwi główna przyczyna nieszczęść. Temu poligłosowi akompaniuje postępująca niewydolność języka, który zaczyna razić pustosłowiem.

Trwonione słowa stają się pustymi znakami, ziejącymi pustką większą niż vacuum, lecz bohaterowie zdają się tego nie zauważać. Brnąc w hałaśliwość ostentacji i krzykliwość ekspresji, prowokują wzruszenia, a tłumiąc i tając te prawdziwe. Drętwota mowy i próżnia semantyczna nie pozwalają dotrzeć do prawdy, kryjącej się na dnie wyznania, choć równie dobrze, można byłoby to samo wyrazić gestem. Wagi słów nie zna Lady Jane, Dickens, mgliste pojęcie na ich temat ma być Forster, nieoficjalny asystent pisarza, kiedy próbuje w jakiś sposób przekazać Dickensowi smutną prawdę. Słowa mogą być także luksusem – jak w dziecięcej umieralni, gdzie zastygają w rigor mortis ciałka łaknące życia i jedzenia. Spłowiałość języka dojmuje i jeszcze tylko tubylcy potrafią sięgać po pojęcia pierwotne, odczytując świat bezpośrednio z jego przejawów. Ich odbiór świata znamionuje niepokalana czystość, ufność w totemiczne bóstwa i duchy przodków, a centralne osadzenie własnego plemienia znajduje groteskowe odbicie w europejskim zadufaniu w sobie. Konfrontacja świata obwołującego się nowoczesną cywilizacją z dziewiczym światem ziem podbijanych okaże się podobna krzywemu zwierciadłu, w którym luminarze zmuszeni są przyglądać się czystości pierwotnych, niezrozumiałych już dla nich rytuałów. Ignorancja i brak chęci do poznania Obcego owocuje nienawiścią i pogardą szydercy, dla którego nie istnieje wzorzec Noble Savage, cóż bowiem szlachetnego może mieścić się w czarnoskórym ciele powleczonym żółtymi smugami zeskorupiałej ziemi? Ciało to tylko gniazdo pasożytów chuci, bezdennej głupoty i prymitywności, artykułowanych w rażących bezwstydem pląsach. Zdobywcy nie dostrzegają w niewolonych człowieczeństwa, nie rozumieją, że nostalgię wyklętych tubylców potęgują pejzaże niszczejącej ojczyzny, a ich antenaci, nie mogąc rozpoznać dawnych ziem skazani są na wiekuiste zbłądzenie.

Wyballena i Londyn są potrzaskiem cudzych pragnień i marzeń, w których miotają się bohaterowie na uwięzi swoich namiętności. Pożądanie, zniewolenie i koszmar balansowania na granicach rzeczywistości to kluczowe tropy dla dzieła Flanagana, a wznoszą się one na osmozie ścierających się światów – uwierającej cywilizacji i immunizującej dzikości. Zjednoczone siły kultury może obrazować duet Lady Jane i Dickensa, ucieleśniających bezwzględność sztywnych, przez lata wypracowywanych i szlifowanych perfekcjonizmem sztanc, do których przymierzają otaczający ich świat, pomimo  przygnębiającej wiedzy o ich braku adekwatności do form autonomicznych. W ich bolesnym i desperackim wishful thinking topią się wszyscy, którzy się nimi zetkną, łamiąc istnienia, wydrążane w puste ostrakony, napełniane chorymi aspiracjami. 


„Upadek, jeśli już musi przyjść, powinien być tego warty”
 [Ibidem, s. 103]

Pomimo imponujących osiągnięć na polu nauki i humanistycznej chłonności umysłu Sir John, dla swojej pokracznej dobroduszności mianowany „Jego Korpulentnością”, nie potrafi sobie wywalczyć prawdziwego uznania ani w oczach podwładnych, ani nawet własnej żony. Drążąca go pustka i nakierowanie ku sferom innym, niż zwodnicza filantropia żony oraz tryumfatorskie cywilizowanie dzikiej wyspy stanowi przyczynę infamii gubernatora, przybierającej formę rubasznych kpin lub wzgardliwej krytyki. Sir John posiada jedynie dwie namiętności – podróże i Mathinnę, a jego wątpliwe szczęście w opozycji do pozostałych bohaterów polega na tym, że w obydwóch się zatraca, choć przyjdzie mu za to zapłacić najwyższą cenę. Biorąc jednak pod uwagę pułapkę małżeństwa z wyrafinowaną reżyserką cudzych biografii – Lady Jane – oraz skrupułów własnej uległości wobec żądzy, nieszczęśnik zazdroszczący życia żebrakom, jedynie w śmierci upatruje oswobodzenia od własnej zgnilizny – moralnej i cielesnej. Także i ten zamiar okazuje się być uwieńczony pomyślnością, a jego cudownym, kojącym ciszą mauzoleum jest pokład „Erebusa”. Nie umyka uwadze, że jego odjazd z wyspy stanowi zwycięstwo, którego nie odniosą nad sobą pozostałe postaci.


 „Opanowało go pragnienie, którego na dobra sprawę nie był w stanie zrozumieć, a kiedy zgasło, nie potrafił pojąć, co się stało. Jeden świat się skończył, drugi zaczął, a on nie przemieszczał się już przez stary świat w zadziwieniu, bo utkwił w Wybalenna, w nowym koszmarze, z którego nie mógł uciec.” 
[Ibidem, s. 63]
Gubernatorska para pozornie cieszy się wielkim poważaniem, jako jednostki wybitne, małżeństwo doskonałe, posiadające świetne koneksje. Sir John, łączący w swym badawczym umyśle rozległą znajomość botaniki, socjologii, antropologii i wytrawnego żeglarza nie ma jednak najważniejszego – własnej osobowości. Wypłukała ją bowiem nieudolność życiowa, pogłębiana pogardliwym politowaniem chorobliwie ambitnej żony. Przyglądając się tej postaci nie mamy wątpliwości, że to Lady Jane jest winna brakowi charyzmy męża. Jest jakieś ciepło w jej okrutnym obserwowaniu Sir Franklina, co czyni ją właścicielką domowej menażerii. Przez lata przyjmowała rolę prestidigitatorki, treserki niedźwiedzia, teraz już starzejącego się i martwiejącego w stanie hibernacji – do tego poczciwego zwierzęcia Lady przyrównuje swego małżonka. To małżeństwo niedobrane, lecz okazuje się, że nawet tak skrajne przeciwieństwa, jak niestrudzony eksplorator mórz i urodzona intrygantka, łaknąca aprobaty i nasłuchująca salonowego aplauzu mogą posiadać wspólne pragnienia. W ich przypadku będzie to mimikra. Państwo Franklinowie, lubujący się w rytuałach, dręczeni są głodem uznania, który skłania ich do trwania w inscenizowaniu spektakli, a ich główną atrakcją jest egzotyczna przybrana córeczka. Należy zaznaczyć, że paląca potrzeba uznania, będzie siłą napędową wszystkich przybyszy z cywilizowanego świata. To ona szlifuje cięte riposty Dickensa, pobudza brutalność pierwotnego barbarzyństwa Kerra, pogrąża w poniżeniu oddaną Catherine i udoskonala talent aktorski Ellen. Dla Sir Johna podwaliną pewności siebie ma być budowa floty, dla Lady – niesamowity eksperyment polegający na ucywilizowaniu czarnoskórej dziewczynki.


Lady Jane pod maską surowości i odporności na chwilowe urzeczenia, skrywa w sobie rozpadlinę pogrzebanych nadziei na macierzyństwo,  nie przyznając się nawet przed samą sobą do swych kobiecych tęsknot. Wiedziona wypełnieniem pustki trawiącej żywym ogniem ją samą, aranżuje coraz to nowsze spektakle. Karę za wszelkie sentymenty i fiaska, interpretowane przez nią jako  widma własnej nieudolności wymierza swemu otoczeniu. Powodem do wstydu jest dla niej spontaniczność, niezrozumiała, wciąż wykorzeniania z własnego życia. Egzystencjalny perz, za jaki uznaje swobodę i uczuciowość jest jednocześnie jedną z jej nieuleczonych, nieustannie tłumionych tęsknot, a za oznakę słabości poczytuje tak łzy rozpaczy, jak i smutku. Zgorzknienie często przybiera formę kategorycznego wyrzeczenia rzeczy dawniej nieosiągalnych i tak stanie się w przypadku Lady. Kobieta popełnia błąd tworzenia pustych kreacji na uwięzi jej dążeń. Cóż jednak wówczas, kiedy niedoskonałe dzieło wymyka się z uścisku stwórczyni? Pozostaje odium niezadowolenia. Mathinna i Sir John ze smutnych marionetek zastygają w pogrążone w inercji skorupki, zdezorientowane, błądzące w doszukiwaniu się winy w samych sobie  – i to za nią właśnie płacą najwyższą cenę. Lady Jane nie chce dopuścić do siebie myśli, że pustym naczyniem jest ona sama.


Lady Jane Franklin to kobieta obwarowująca się szańcem powściągliwości, budującej dystans i wykluczającej wszelkie zbliżenie. Na początku powieści oglądamy ją oczyma Dickensa, któremu kobieta jawi się jako nadmiernie strojna napuszona dama, ponad wdowią czerń przedkładająca jarmarczną krzykliwość barw. Ostentacja żywej zieleni i intensywnego fioletu zamiast stonowanej toalety razi pisarza, podobnie jak stałe wyostrzanie hisotrii męża kolejnymi powtórzeniami, które drobiazgowy aranżer scen życia „prawdziwego” szybko zauważa, zniesmaczony tendencyjnością budowanej wokół tragedii legendy. Lady Jane może budzić litość – jako kobieta, której los i biologia odmówiły spełnienia w macierzyństwie, ale zamiast niej wzbudza w czytelniku pogardliwe zaskoczenie, miotając się w kaftanie ciasnego posłuszeństwa konwenansowi, odmawiająca tak uśmiechu, jak i szczerych łez, wstydząca się szczerości uczuć i piętnująca wszelkie jej przejawy, pomimo tęsknotą za ciepłem. Kilkakrotnie widzimy jej szamotaninę, kiedy niepewna siebie niemal pozwala sobie na uległość, zniżając się do pieszczoty czy wyznania, lecz ostatecznie, przegrywa z porywem serca, by dusić w sobie szkwał nawarstwiających się przez dekady emocji, porywistych kobiecą tkliwością namiętności i zwyczajnych zachwytów. Bo przecież Lady Jane jest estetką, czułą na piękno sztuki, albo też chcącą taką być, erudytką i koneserką, świetną rozmówczynią, której zręczność salonowa polega na dostosowywaniu argumentów do rytmu prowadzonej właśnie rozmowy. Pani gubernatorowa znakomicie wie, jak zdobyć słuchacza  i jego posłuszeństwo.Jej niezwykle wysokie aspiracje to scheda po ambitnym ojcu, a jej nadpobudliwy umysł, podobnie zresztą jak umysł pisarza pożera filantropia, obejmująca wszystkich z wyjątkiem najbliższych. Dickens i Lady Jane pragną zbawiać świat, nie licząc się z osobami, które im zawierzyły, a akty ich dobroczynności służą za nadbudowywaną nad skorodowanymi ideałami fasadę.


Lady Jane ma czterdzieści siedem lat, gdy spotyka Mathinnę i tym wieku stosowany przez dekady wykręt bezpłodności stał się już prawdą, w którą sama uwierzyła. Rozgoryczona, wzdraga się przed wszystkim, co z rolą matki się wiąże, wciąż obawiając się pomówienia o nadmierną sentymentalność. Powoli zaczyna traktować dzieci jako istoty przeklęte. Przerażona witalnością młodzieńczości i dzieciństwa, żywiołowością i podatnością na nastroje chwili, coraz bardziej obkurcza się we własnej starości, usiłując skierować swoje pasje na zupełnie inne tory – sztukę, oświatę, krzewienie cywilizacji. Nigdy jednak nie będzie mogła całkowicie odseparować się od świata, konstytuowanego przecież przez wymianę generacji, zwłaszcza że sama decyduje się na niepokojący postulatem naukowości eksperyment adopcji małej wyspiarki. Lady lękając się młodości i brzydząc miłości pragnie ustalić dla siebie samej rolę muzy i stworzycielki. Jej demiurgiczne moce mają polegać na wykreowaniu męża na wybitność, a wyspy na centrum kultury. W mężu z biegiem lat zaczyna dostrzegać zapowiedź własnej starości. Poirytowana siwizną mrozi go chłodem dystansu, nie pozwalając mu się do siebie zbliżyć. Jej optyka świata jest przepuszczona przez faktor sublimacji, dzięki której rzekomo wyrasta ponad tłum, a kryształowość damy kala konieczność małżeńskiego obowiązku, który spełnia jako ofiarę na ołtarzu swej dumy. Nigdy jednak nie zapomina o deprawacji męskiego pierwiastka animalną nawałnicą żądz, przetrawiającej ich słabe ciała. Charyzmatyczna Lady traktuje wyspę jako spłachetek żyzny i podatny na reformy. Mathinna i podbite ziemie są dla niej „rozkoszną zabawką”, którą pragnie ubogacić. Opowiada swej koterii o śmiałych zamysłach stworzenia nowej mitologii i przybytku sztuki klasycznej, za który posłuży gliptoteka Ancanthe, samochwalczy szczebiot przeplatając makaronizmami.



Łatwo zauważyć, jak prosty jest ogląd świata przez Jane – tak czysty, oczywisty, że ta klarowność, oparta na dychotomii ciała i duszy, serca i suchego racjonalizmem umysłu, cudownie światłej cywilizacji i zelżywej dzikości aż razi. Przyglądając się poczynaniom kobiety chciałoby się zakrzyknąć nad jej krótkowzrocznością i torturami, które sama sobie zadaje. Wyraźnie widać, że wystarczyłaby lekka pobłażliwość dla samej siebie, przyzwolenie na czułość, płacz, rozrywający krtań, wyznanie, wiszące w powietrzu. Lady Jane woli jednak maskę niezłomności, pieczętując niewidzialnymi szramami kolejne złudne zwycięstwa. Jest silna – taką chce się widzieć i rzeczywiście, trudno jej tego hartu ducha odmówić. Siła jednak kosztuje…


„Talent, geniusz… Czy to tylko nie inne nazwy na jego determinację, żeby kontynuować te wykopaliska w sobie samym, dopóki nie pozostanie z niego jedynie trup, niosący ze sobą śmierć?”
[R. Flanagan, „Pragnienie”, s. 97]
Od postaci Lady Jane płynnie można prześlizgnąć się do Dickensa, co ułatwia kluczowa dla rozpoznania tych uzupełniających się bohaterów scena pierwszej rozmowy. Obraz ten stanowi esencję świata kształtowanego przez Flanagana – hermetyczność postaci, ich nakierowanie ku sobie samym, szarpanie się w błędnych przekonaniach, domniemaniach na temat cudzych opinii. Te z kolei mają stanowić osnowę mamiącego kostiumu skrywającego wewnętrzne mroki. Dla Lady Jane pisarz jawi się jako troglodyta o niezgrabnych dłoniach, lśniących pierścieniami, drogocennymi, lecz nagromadzeniem wywołującymi przykre wrażenie parweniuszowskiego kiczu. Uderza ją niezgrabność dandysa, jego łapczywość i zgrzebność obyczajów, ale wzajemnie siebie potrzebują, by na gryzącej sensacyjności zagadkowego zaginięcia Sir Franklina zbudować kolejną opowieść. Jednemu tragedia ma posłużyć za tkankę dzieła sztuki – drugiemu za fundament własnego mitu. Obydwoje zawiązują alians w walce o społeczną nobilitację żeglarza, pomawianego o kanibalizm. Dickens wyszydza w duchu nieskazitelność konterfektu męża, Lady – przyjmuje za dobrą monetę artystowską skłonność do idealizacji.


Dickens również miota się w matni autokreacji – zbudowanie jej jest o wiele łatwiejsze niż późniejsze dorównanie wspaniałemu tworowi, wyzutemu z woli, ponieważ będącego skazańcem własnych wymysłów. Drażni wystudiowana mimika, kabotyńskie wyuczone gesty zmanierowanego aktora, życie pod kurhanem z prochów ojca i córeczki. Oratora zasłuchanego we własny głos, stale wyprężonego w postawie mówcy pożerana mizantropia. W pragnieniu ucieczki od ludzi tli się tęsknota za prawdą o sobie samym. Jednak ta należy do tych najtrudniejszych przez swoje oślepiająca okrucieństwo mądrości, ponieważ pisarz przekroczył granicę, którą jest szczerość z samym sobą. Jego wędrówki po Londynie mają służyć ucieczce przed upiorem autokreacji, który spłodził, lecz będą to wysiłki bezowocne i poniżające, jak świadomość krzywd zadawanych najbliższym. Rodzina – opiewana w literackich peanach jako najbardziej chwalebna sfera życia każdego człowieka jest dla niego duszącą zmorą. Dla czytelników tworzy idylliczne obrazki, pojąc wielbicieli tkliwymi scenkami z czarownego, ogrzewanego serdecznością i wzajemnym zaufaniem cichego azylu. Kłamliwe to jednak obrazy, w które już nawet on sam przestał wierzyć. Z tego dysonansu oraz ambicji wielkiego czynu bierze początek rysa na nieposzlakowanym obrazie samego siebie, budząca wyrzuty sumienia, drążąc jego rozpaloną głowę i „niepokorne serce”, wciąż szamocące się na uwięzi, wciąż powstrzymywane, karcone.


Dickens definiuje siebie jako nieszczęsnego wiecznego uciekiniera – początkowo od siebie w miłość do Catherine, następnie od towarzyszki życia – ponownie w głąb samego siebie, przy czym okazuje się, że druga ucieczka będzie aktem tchórzostwa, wymierzonym przeciwko ich dwojgu. Zanurzony w poczuciu artystycznej siły megaloman wciąż stawia swą postać w opozycji do reszty świata, nie godząc się na podobieństwo do kogokolwiek, wynosząc swe osiągnięcia i społeczny, ciężką pracą osiągnięty prestiż ponad resztę. Brak pielęgnacji rodziny powleka pozłotą filantropijnych porywów, przywdziewając krwawe szaty cierpiętniczego twórcy. Jego historie, jak i opowieści lady Jane wycierane są w nieustannych powtórzeniach, jakby wystawiane na próbę pamięci – jego i słuchaczy. Z pewnością jednak nie zyskują na tym – może się utrwalają, lecz kłamstwo zawsze pozostanie kłamstwem, nawet jeżeli bardzo wdzięcznym i wabiącym szerokie audytorium, to jednak rozdrapującym skrupuły łgarza.


Dickens może zaimponować renesansowym skupieniem w sobie mnóstwa ról – powieściopisarza, publicysty, reżysera i aktora oraz szlachetnego hojnością rozdawcy dóbr, a także wzorowego w oczach postronnych obserwatorów czułego ojca i męża. Wrzucenie się w wir pracy do pewnego stopnia pozwala mu zagłuszyć wciąż odzywające się w nim pragnienia, nęcące podszepty uległości żądzy. Ale co ma zrobić z resztą doby? Samotny, wmawiający sobie odszczepieństwo niezrozumienia snuje się smętnie po Londynie, przeklinając jego grobowość, chorobliwą stęchliznę i chłodną cynowość. Miasto jawi mu się jako konglomerat czerni i smrodu, a jego samego rozsadza szarpiąca tęsknota za bielą, postradaną już dawno czystością. Pisarz grzęźnie coraz głębiej w zastygającym bagnie Wielkiego Pieca, którego najbardziej mroczne zakątki przemierza, w daremnych usiłowaniach przekonania samego siebie, że do szczęścia wystarczające są żona, „muszelki”, jak zwykł nazywać kurtyzany i kobiety z książek. Sam jednak wie, jak puste są to perswazje wobec głębi jego życia duchowego i jak dawno naginanie życia do wyobrażeń straciło magiczną moc oddziaływania.

 „Ale widział tylko oblicze , które mogłoby należeć do wszystkich i do nikogo, oblicze kogoś, kto nieustannie naśladując innych, stał się nikim.”
[Ibidem, s. 97]

Zatłoczonej bezimiennymi upiorami o wytartych twarzach codzienności z pewnością nie ułatwia mu dojmująca świadomość własnych win, popełnianych każdego dnia na gruncie rodzinnym. Nieszczęsna Catherine stała się zbytecznym, pustym już tworem Dickensa, którego kreator nie potrzebuje. Odarta z resztek własnego życia żona pisarza na kartach powieści porywa się na jedną tylko próbę odzyskania męża, nieudaną zresztą, a obserwując jej rozdzierającą dolę sama miałam ochotę krzyknąć, by przerwać pasma krzywd i poniżeń. Upokorzenia, jakich doznaje od najbliższej jej niegdyś osoby doprowadzają ją do przeświadczenia o własnej bezużyteczności, a najpełniejszy tego wyraz zawiera scena, w której Catherine nieopatrznie przewraca wazon z bukietem pięknych kwiatów, przyniesionych, by uprzyjemnić mężowi pracę. Inwektywy Dickensa są niczym w porównaniu do tego, jak sama siebie mianuje, nie wierząc już w odmianę losu, w sobie upatrując jedynej winowajczyni niedoskonałości ich małżeńskiego życia. Słowa skierowane przeciwko samej sobie są ostrzejsze niż nóż, wsączają się dziegciem współczucia dla niej i odrazy do pisarza. Dla niego bowiem matrymonialny perfekcjonizm żony jest niewystarczający, a najgorszy dla porzuconej, lecz wciąż uwiązanej przy Dickensie kobiety jest węzeł małżeństwa, równoznaczny z matnią. W okrzyku wieńczącym scenę mieści się pełnia rozpaczy, niezmierzona gorycz i ponura pewność braku szans na odmianę losu. Catherine wyciera biurko pisarza własną krynoliną, a w tym wymownym geście znać jej upokorzoną miłość, zdeptaną godność i jarzmo zniewolenia, spod którego może nawet nie chciałaby uciec, nie wiedząc, dokąd się udać w braku animatora jej każdego kroku.


Nawet więc gdyby nie irytował żałosny kabotynizm dandysa, nawet gdyby ktokolwiek pozostał obojętny na megalomańskie inscenizacje omnipotencji, ta właśnie scena skutecznie odjęłaby okruchy sympatii pozostałej dla pisarza. Prócz nadwrażliwości, duszącego brzemię geniuszu i trudu w próbach sprostania narzuconych sobie wymaganiom, pozostaje okrucieństwo. Dickens został sportretowany jako jedna z tych osób, dla których priorytetem jest ustalenie sobie pozycji w oczach tych, których jeszcze zawojować nie zdążył. Po co mu bowiem względy tych, których już ubezwłasnowolnił? Przykra to ambicja, lecz jakże częsta, nie tylko u geniuszy zresztą… Wnikliwiej śledząc tok rozumowania pisarza zauważamy, że niekiedy jego motywacje ocierają się wręcz o absurd skrajnego egotyzmu i frenetycznych prób kompensacji dawnych krzywd. Naturalnie, mamy tu do czynienia z projekcją Flanagana, niemniej, warto zatrzymać się tu choć na chwilę. „Frozen Deep”, wynikająca pozornie z altruistycznego porywu natchnionego artysty to rehabilitacji w oczach świata gubernatora Franklina jest w gruncie rzeczy zaklinaniem przeszłości, odczynianiem tragicznej młodzieńczej miłości. Kokietując otoczenie zapytuje przekornie: „Miłość – cóż nam po niej?”, nie przestając jednak szukać swego ideału. W „alchemicznej głowie” lęgną się kolejne obrazy, które przekuwa na sceny teatralne i obrazy literackie, których klucz mieści się w jego przeszłości i palących pragnieniach, teraz już nie tak łatwych do odczytania, jak wyidealizowany obraz młodości w „Dawidzie Copperfieldzie”. 


„Wszyscy mamy swoje apetyty i pragnienia, ale tylko dzikus zgadza się je zaspokajać.”
[Ibidem, s. 84]

Jeszcze ciekawsze będzie jego spojrzenie na dwa światy – cywilizacji i wysokiej kultury oraz domeny dopiero kiełznanej munsztukiem europejskiej światłości. Przyzwoitość w jego przekonaniu polega na jedzeniu własnych butów z głodu, a przeprowadzany podział rodzaju rudzkiego przecina skalpel oczywistości, że planetę zamieszkuje Człowiek oraz autochtońskie plemiona, zrównane ze zwierzętami. Takie przekonania upodabniają go do lady Jane, która najchętniej ustroiłaby całą swoją wysepkę w „girlandy kultury”, bez zwrócenia uwagi na historię i tożsamość podbijanych ludów, deptanych teraz zarówno w aspekcie czysto ludzkim, jak i kulturowym. Dziki nie ma uczuć, odstręcza brzydotą, organicznym zrośnięciem a Naturą, której głos, z wolna zagłuszany cywilizacyjnym zgiełkiem, w odróżnieniu do nowego władcy potrafi jeszcze usłyszeć i pojąć. Wypaczone pojęcie empatii, kultury i człowieczeństwa zaskakuje u umysłów pozornie światłych i czułych, każąc wstydliwie odwrócić spojrzenie od zanurzonych w substancji nieustępliwego poczucia winy krzywdzicieli. Paradoksalnie ich okrucieństwo ma początek we współczuciu, do którego tak trudno im się przyznać. Tłamsząc je, stąpają po swych sercach, w pełni świadomi, że każdej sekundy bezpowrotnie ulatuje ich zdolność do przyznania się przed światem i własnym odbiciem do serca, podatnego na wzruszenia i pozwalającego na nie. Niestety, żadne z nich nie otworzy się na tyle, by namiętności znalazły dobrze ukierunkowane ujście, a więc służąc zarówno wyeksponowaniu domagających się tego emocji, jak i okazaniu ich. Na próżno jednak czytelnik patrzy błagalnym wzrokiem na kolejne postępki wirtuoza pióra i salonowej pawicy.


Czy spóźniona miłość do Ellen, wychowanicy teatralnych scen, zabawnej, energicznej i silnej dzięki swemu opanowaniu zaleczy trwożliwe i „niesforne” serce pisarza? Poszukiwanie aplauzu i brak korzeni upodabniają ją do lotnego obłoku, pozbawionego domu, kuszącego eterycznością, ale i wewnętrzną siłą. Pani Ternan, surowo oceniająca profesję wykonywaną przez siebie i swoje córki, choć całkowicie pochłonięta przez zawód wykonywany od trzeciego roku życia, widzi w nim niebezpieczeństwo deprawacji i pragnie ocalić przed nim dziewczęta. W myśl wiktoriańskiej wstrzemięźliwości aktorstwo stanowi publiczną prostytucję, dlatego z zaciętością lwicy kobieta robi wszystko, by nawet przypadkowemu współpasażerowi jej córki nie wydały się kimś wyuzdanym (rekwizyty rozdaje im nawet w pociągu – prestiżowe czasopismo, charakteryzacja Ellen na skromne dziewczę w żółtej sukni).  Wydaje się więc, że Ellen właśnie matce zawdzięcza swoja wrażliwość i jednoczesną odporność na wszelką amoralność. Oprócz świeżości młodzieńczego uczucia w jej fascynacji Dickensem lśni urok współczucia, przybierający formę przebaczenia, którego pisarz tak bardzo potrzebował. Nikt jednak, prócz młodziutkiej aktorki nie potrafił mu podarować daru tak hojnego, jak orzeczenie jego niewinności – za śmierć maleńkiej Dorris, nieudane pożycie małżeńskie i tysiąc pomniejszych ludzkich błędów, których tytan pióra nie mógł wcześniej przełknąć, bowiem urastały one do wielkich skał, blokujących jego drogę ku przyszłości. Rozczulająca jest scena, w której pisarz połyka pestkę wyplutą przez Nell, wzruszające listy, w których mianuje ją „najnowszym marzeniem duszy”, resztę – znamy z historii…


„Zdawała sobie sprawę z tego, że to jest dziwne, lecz dziwne było właściwie całe jej życie."
[Ibidem s. 184]

Mathinna wkracza do naszej wyobraźni jako siedmiolatka, dla której świat posiada zachwycającą świeżość. W jej maleńkiej postaci zaklęto mit o Ledzie. Takie imię nadaje dziecku Protektor, wyszukujący klasycznych mian w starym tomie mitologii, zupełnie nie znając antycznego zaplecza religijnego. Lady nazywa go mitem o harmonii i konflikcie, sama jeszcze zapewne nie zdając sobie sprawy, jak trafne będzie to spostrzeżenie. Po stracie rodziców jej jedynym majątkiem są naszyjnik i kangurza skórka, które szybko stają się talizmanami i znakami rozpoznawczymi. Z czasem ich rolę przejmie czerwona sukienka przybranej matki, która po latach z szykownego, z dumą obnoszonego stroju zamienia się w wyblakły, postrzępiony łachman noszony jako opaska na głowie. Dziwna to niepokojąca koronacja królowej wioski, która tak bezlitośnie zostanie zdetronizowana zdeptaniem godności, pohańbieniem i wykluczeniem. Właściwie to czerwień możemy przypisać jako osobistą, zrośniętą z jej postacią barwę, ewokującą cierpienie, udrękę, zmysłowość i witalność. 

Paradoks dziewczynki, której losy śledziłam chyba najuważniej ze wszystkich postaci, polega na rozdzierającej nieprzystawalności do żadnego ze światówwydarta potęgą bezrefleksyjnej mrzonki z naturalnego środowiska, siłą naginana do ram chorego eksperymentu zostaje wkrótce na powrót wciśnięta w przyrodzone środowisko, które nie może jej już przyjąć. Przyczyną tego, jest wykoślawiona narzuconą wiedzą wysoka samoświadomość. Obezwładnia  starcza wiedza przetrąconej młodości i ogrom doświadczenia. Przerażający jest język, jakim próbuje porządkować świat, ustawiając samą siebie w opozycji do świata „czarnych”, traktowanych z pogardą przejętą od okrutnych nauczycieli. Jednakże próby schronienia się w kokonie cywilizacji skazane są na niepowodzenie, brzemienne rozdarciem, zawieszeniem pomiędzy przeszłością a brakiem przyszłości – może karmić się bowiem tylko „nadzieją na wszystko, oprócz nadziei” i w tym aksjomacie zawarta jest tragedia odtrąconej „egzotycznej ozdóbki próżności”, która okazała się zbyt żywa, zbyt autonomiczna i zbyt piękna w swojej autentyczności.


Mathinna przez długi czas postrzegana była przez Lady Jane jako istota świadoma jedynie swojej somatycznej powłoki – ciała, nabrzmiałego pragnieniami. W jej hipnotyzującym, uzależniającym kadrylu uwyraźnia się monolityczność, będąca równocześnie pęknięciem w idealistycznej mrzonce arystokratki. Nieustanny reżim wychowawczy nie potrafi wykorzenić niepokojącej dynamiki dziewczynki, jej ciekawości świata innego niż usystematyzowana wiedza i rygor sztucznego świata. Lady Jane dba nawet o to, by widok za oknem dziewczynki nie przedstawiał czarownych pejzaży, lecz ekstrakt z ciągłej pracy w ogrodzie, ewokującej surową dyscyplinę pracy nad sobą samym. Perspektywy Lady Franklin, jak pozostałych, są ograniczone jej pragnieniem. Mathinna jest osobą wrażliwą, o czułym sercu zdolnym do przywiązania. W jej olbrzymiej, wręcz monstrualnej ufności tkwi siła budząca w poczciwym Garney’u Walch’u obawę o zdolność do nienawiści. Jedynym przyjacielem Mathinny są zwierzęta – oswojony opos i papuga kakadu. Wyprawiona  po zamordowaniu przez nieznanych sprawców skóra oposa albinosa będzie kolejnym zasmucającym amuletem dziewczynki.



Po śmierci matki, dziecko staje się jeszcze bardziej pobudliwe. Radosne i pogodne usposobienie zjednuje jej sympatię i podziw postronnych, zamieniając ją w słodką maskotkę, a jest w tym poklasku dla niespodziewanej kokieterii ton gorzki i raniący. Córka Towterera i Wongerneep jest krzywdząco postrzegana jako „dzikie, małe zwierzątko”. Ten pieszczotliwy wyraz ma się niebawem zamienić na pogardliwe określenia definiujące ją jako puste czarne naczynie, badawczy obiekt, służący nawet nie jako zabawka, lecz jako zwykła rzecz, wyzuta z uczuć i zredukowana do instynktów. Lady Jane odrzuca ją, choć trwa pod wrażeniem „myślącego ciała”. Mathinna dla nowej opiekunki nie jest dzieckiem, ponieważ jest dzikuskiem, nie jest też człowiekiem, ani zwierzęciem. Dziewczynka staje się salonową zabawką, egzotyczną osobliwością na pokaz, którą chlubi się dama, zyskując w oczach bywalców swojego maleńkiego laboratorium. Jak jednak wszystkie naukowe eksperymenty w odniesieniu do emocjonalności ten nie ma szans powodzenia.

"Co ta uśmiechnięta czarna enigma wie i co sobie myśli?"
[Ibidem, s. 136]

Mathinna jawi się jako niebezpieczna przez swoje nieskrępowanie, swobodę, ciekawość świata i ufność. Odstręczająca wolnością, witalizmem, hipnotyzującą dźwięcznym śmiechem zadowolenia z codziennych przyjemności, jest dzieckiem nadzwyczaj samotnym, zmuszanym do nauki bezwartościowych i nieżyciowych umiejętności. Wciąż zmieniający się nauczyciele mają ją wdrożyć do maskarady, nauczyć przywdziewać niewygodną maseczkę konwenansów, ucząc algebry i języków, lecz dziewczynka zamiast nauczyć się ogłady, uczy się nieufności. Najwięcej chyba w tym dziwacznym procesie edukacji zyska dzięki zajęciom z zabawnym przez romantyczne oderwanie od rzeczywistości, nauczycielem Lazaretto, podatnym na meteopatyczne neurozy tkliwym dziwakiem. Nauczyciel jest podobny w swojej kruchości do dziecka, łaskawszy od reszty opiekunów, pobłażliwszy i miły. Pozwala sobie nawet na zabawę i świadomy swojej słabości, poddaje się nastrojom, a jego labilność waha się od perfekcjonizmu układania dopracowanych konspektów, po skrajne, niemal obłąkańcze w swym emocjonalnym ekshibicjonizmie wyznania, kierowane do jedynej słuchaczki, zdolnej bezkrytycznie przyjąć w siebie rytm rwanych wynurzeń.


O ile dla Lady Jane dziecko znienawidzone przez krnąbrność i nieprzystawalność do jej oczekiwań stanowi edukacyjne i pedagogiczne wyzwanie, o tyle Sir John przez bardzo długi czas postrzega ją jako zniewalającego, wszędobylski „małego duszka”, Mężczyzna, zafascynowany absurdem przyspieszonego dojrzewania dziewczynki zaczyna tęsknić za jej śmiechem, poszukiwać gorączkowo kontaktu, również – a może przede wszystkim – zmysłowego, choć podejmuje również daremne próby walki z ogarniającym go, jeszcze nienazwanym i spychanym w podświadomość pragnieniem. Nieskutecznym orężem są marynarskie mantry orientacji, w których powtarza kierunki świata, trzymając się kurczowo gwieździstej róży wiatrów. Pofolgowanie żądzy okaże się dla niewinnej Mathinny początkiem końca, a ona sama zacznie ukrywać się przed światem w głębi własnego ciała – trwoniąc je, lecz zachowując dla siebie to, co najistotniejsze – tożsamość, pamięć i dumę.


Koszmar ucywilizowania ucieleśniają wyspiarskie kobiety, które wskazują na demonizm świata z uderzająco racjonalną beznamiętnością. Wskazując na postapokaliptyczną panoramę zwęglonego życia, zaciemnioną deszczem popiołu bujnej do niedawna roślinności, powtarzają, że jedynym władcą świata jest Zło, Zło tkwiące w człowieku i wszechogarniające, jak Arche, przesączające całą rzeczywistość od zarania dziejów. W credo autochtonek wyraźny jest brak jakichkolwiek złudzeń, a dawna pogoda ducha, niewyczerpana dzięki kolistości czasu została wypłukana przez pogardę do samych siebie –  ludów podbitych oraz świata, który na to pozwolił. Swoistym mechanizmem obronnym ma być dla wygnańców kurczowe trzymanie się drobiazgów, nie wiadomo jednak, na jak długo taka strategia zachowania życia i nadziei może wystarczyć. Biały człowiek w tych drobnych gestach upatruje niesubordynacji, a melancholię i apatię niewoli postrzega jako zaraźliwą chorobę, którą należy wypalać odizolowaniem. Dzicy nie mogą podsiadać godności – ta jest wyłącznym przywilejem białej rasy, która wartość nadaje jedynie poprzez zniewalanie.


Nonsens tego zauważa jedynie Protektor, porządkujący przydzieloną mu wyspę imionami zupełnie nieprzystającymi – wywiedzionymi z klasycznej mitologii i niezrozumiałymi również dla niego samego. W przemieszaniu nazw uwidacznia się synkretyczna niezborność nowej rzeczywistości, charakterystyczna także dla dziedzin wtłaczanych na siłę do wywiedzionych z europejskiej kultury sztanc przez panią gubernatorową. George Augustus Robinson, „nim został zbawicielem, był cieślą”, teraz zaś próbuje otoczyć się iluzją nowoczesnego angielskiego miasta. Z biegiem czasu ogarnia go perwersyjne poczucie winy, sączącej się z przemęczenia, znużenia własną bezsilnością i nieumiejętnością pohamowania postępującego upiora śmierci. Protektor przygważdżany przez wciąż zagęszczającą się ciemność – niewiedzy i niepewności – na co dzień próbuje nieść pomoc dogorywającym tubylcom, a w odmalowanym z naturalistyczną dosadnością scenach sekcji zwłok wyczuwalna jest intensyfikacja całej gamy emocji – od determinacji, poprzez wściekłość bezsilności aż po całkowitą rezygnację. Mężczyzna zaczyna uciekać w religijną celebrację. Ekstatyczne uniesienia są niepojęte nie tylko dla jego współtowarzyszy, ale również i dla niego samego, lecz posiadają walor kojący, pozwalając mu choć na chwile umknąć przed fetorem rozkładu. „Chodzące zwycięstwo nad sobą samym”, choć dumne ze swoich osiągnięć, nie pyszni się jednak nimi. Jego pycha przynależy raczej od tych chwilowych, zasmucających niewystarczalnością kłamstw, mających służyć za posilną strawę dla ducha. Z dumą i pychą realisty miesza się znudzenie śmiercią, wykluczające litość, a zaszczepiające gniew. Konkluzje wysnuwane podczas sekcji zaskakują w wymiarze metafizycznym. Robinson zapytuje o miarę własnej boskości oraz swoje możliwości w tym koszmarnym spektaklu, którego jest reżyserem oraz aktorem, a którego nawet on nie potrafi zinterpretować. Jedyne, co mu pozostaje w obliczu porażki, to ucieczka z „kostnicy”.


„Pragnienie” należy do lektur absorbujących, lecz trudnych, przygnębiających tysiącem otwartych pytań o godność dopominających się tego miana, pyszniących się altruizmem, a szeleszczących warstwami kolejnych kostiumów. Czytelnik pochyla się z na wpół przymkniętymi oczyma, a powieki palą go od łez wzruszenia, złości dezaprobaty i wstydu. Pyta samego siebie o własne wciąż kiełznane pragnienia, pyta o krzywdy wyrządzone w imię zaspokojenia. Pyta wreszcie o bieg historii, nadal tak samo meandryczny, bynajmniej nie wzbogacony iskrą współczucia i roztropności… Zastanawia się, kiedy kończy się dialog, a zaczyna monolog i czy głos świata musi być jednym wielkim szmerem miriadów pojedynczych głosów, rozbijających się o siebie – alt uderza w baryton, tenor, rozbija się o sopran, piskliwe kontralty giną pod basem, a każdy godzi w puste, zasnute ołowianą bielą dymu niebo, nie pozostawiające złudzeń.


Autor: Richard Flanagan
Tytuł: “Pragnienie”
Tytuł oryginału: “Wanting”
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Strony: 249

Ocena:7/7  🎀

Zastanawiałam się nad pragnieniami i marzeniami… Potrafię je rozdzielić, choć nie należy to do najłatwiejszych. Nie wiem jednak, jak zmierzyć destrukcyjność tych nieziszczonych zarówno marzeń, jak i pragnień. Pragnienia tłamszone mogą stanowić broń obosieczną, jako ziarno goryczy, ale również jako ziarno wiedzy mogą wystrzelić pędem te zrealizowane, wcielone w życie.


Będziemy pragnąć – taka już nasza natura. Możemy się do tego przyznawać – bez wstydu, ponieważ to część człowieczeństwa. Czy czytaliście powieści Flanagana? Ja po lekturze „Pragnienia” nie mam wątpliwości, że sięgnę po inne jego powieści. Kim stali się dla Was bohaterowie, podglądani przez okular ich żądz? Czy mała Mathinna, królowa aborygeńskiej wioski zahipnotyzowała Was swoim melodyjnym śmiechem? Czy Lady Jane przestraszyła Was swym koturnowym chłodem salonowej matrony? A może Dickens pokazał Wam ten profil, którego jeszcze nie znaliście?  

Całusów tysiące

A wszystkie kwitnące

Karpacka Biel

8 komentarzy:

  1. Teraz widzę jak wspaniałe zaczytanie przede mną, koniecznie muszę spotkać się z tą książką, bardzo wysoko ją oceniłaś. Czekam, kiedy książka do mnie dotrze, a w międzyczasie niecierpliwie przebieram nóżkami. ;)
    Bookendorfina

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Izabelo, z pełnym przekonaniem, że się nie zawiedziesz, mogę polecić Ci powieść Flanagana, tym bardziej, że znając Twoją subtelność, zdolność do współodczuwania i zmysł obserwatorski, jestem pewna, iż wydobędziesz z niej pełnię wzruszeń. Tak, moja ocena jest rzeczywiście wysoka - rzadkie to święto :D

      Czy to oznacza, że "Pragnienie" jest już w drodze do Ciebie? :) Sama nie mogę się doczekać Twojego spotkania z Flanaganem, owocującego soczystą recenzją. Z Twoich czytelniczych wrażeń zawsze wysnuwam tak wiele nowych refleksji, odnajdując kolejne ścieżki interpretacji.

      Usuń
    2. Niestety, poprzedni egzemplarz książki utknął w czeluściach Poczty Polskiej, która tak lubi gubić przesyłki, teraz czekam na kolejny. :)

      Usuń
    3. Przykro mi, że stałaś się ofiarą roztargnienia panów listonoszy. Domyślam się, że to już po raz kolejny? :) Izabelo, jeżeli chcesz, chętnie wyślęCi własny egzemplarz, może to skróci Twoje oczekiwanie :) Co Ty na to? Przygarniesz powieść Flanagana?

      Usuń
  2. Po przeczytaniu Twojego wpisu, stwierdziłam, że zamiast czytać jakieś bezsensowne kryminały i prawnicze opowiastki z morderstwem w tle powinnam przeczytać coś bardziej górnolotnego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Karolino, rozbawiłaś mnie ostrą autokrytyką :D Szczerze polecam Ci tę powieść Flanagana, tym bardziej, że autor ma niesamowity talent do kształtowania rzeczywistości niemal dotykalnej dzięki sugestywnym opisom i niedoścignionemu portretowaniu postaci przede wszystkim w aspekcie mentalnym. Tutaj dodatkowo obecna jest inspiracja prawdziwymi wydarzeniami.
      "Pragnienie" jest na tyle mocną powieścią i tak zręcznie skonstruowaną, że z pewnością dostarczy Ci mocnych wrażeń, nie nużąc przy tym, a skłaniajac do refleksji :)

      Mam nadzieję, że uda Ci się znaleźć zastępstwo dla aktualnych lektur, choć przecież takich lżejszych, odprężających też potrzebujemy :D

      Usuń
  3. Nie czytałam jeszcze żadnej powieści Flanagana, ale "Pragnienie" kusi mnie już od pewnego czasu. Trudne relacje międzyludzkie oraz dywagacje na temat tego, czym jest człowieczeństwo, wydają mi się szalenie interesujące i warte dalszego rozważenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, mogę Ci zaręczyć, że dla Ciebie, jako poszukiwaczki literackich ilustracji relacji międzyludzkich, zabarwionych refleksją nad samym człowiekiem ta książka będzie odpowiednia (a przynajmniej głędoko w to ufam ;))
      Mam nadzieję, że wkrótce będziesz miała poznać którąś z pozycji Flanagana, może nawet "Pragnienie", a ja chętnie zapoznam się z Twoją recenzją :)

      Usuń