Pragnienia i
marzenia – przepełniają nas, rozlewając się w strumienie życiowych ścieżek. Pierwsze mogą znaleźć ujście w
nie zawsze słusznych decyzjach, drugie – pielęgnujemy w sobie, otaczamy je
czułością. Wieczory kołyszą się na falach fantazji. W chwili rozproszenia myśli
dajemy unieść się na iryzujących, miękkich i niemal niedotykalnych grzbietach.
Czasem niewinne zachcianki urastają do prześladujących nas cieni, następujących
na pięty, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Inne dają się zagłuszyć
spełnieniem, żadnego jednak nie sposób omamić erzacem, ponieważ prędzej czy
później, oszustwo wyjdzie na jaw. Jak to
jest ? Pragnienia stanowią część nas, a równocześnie są tak od nas oddalone…
Odrywają się od nas, mknąc gdzieś poza widnokręgi, by zabarwić je
ciemnopurpurowymi smugami, innym razem stają się polarnymi gwiazdami.
Najgorsze są żądze,
kłębiące się w gadziej eskalacji,
ściśle oplatając nadgarstki – jak linki
lalkarza. Czynią człowieka bezwolną marionetką na uwięzi instynktów,
przetrawiającej moralność chuci, niezwalczonemu pożądaniu, pożerającemu jak
trąd. Kukiełka pragnień, głucha i ślepa,
prowadzona jest mdłą, a kuszącą wonią spełnienia, które wywoła jedynie przykry
absmak – oto, w co możemy się przeobrazić. Marzenia byłyby podobne biegowi za latawcem – czarownym urzeczeniem,
które możemy pochwycić, a w to polowanie rozbrzmiewa śmiechem beztroski,
determinacji i kończy się zapatrzeniem w nieboskłon, niekoniecznie kryształowej
czystości, ale wszelkie chmury mogą jedynie podnieść walor naszej gonitwy.
„Pragnienie” ogarnęło moje czytelnicze zamierzenia zaraz po tym, jak w literackim eterze rozbrzmiała wieść o premierze książki. Nie znałam autora, ale w zapowiedzi opowieści o parnym oddechu australijskiej kolonizacji, smagającym ciemnoskóre ciała, pokryte ochrą, przemieszanym z cholerycznym miazmatem metalicznego Londynu jarzyły się skoczne i niepokorne iskry zatraty w niepokoju. Flanagan zderzył dwa światy, ich łączność opierając na poszukiwaniu i usprawiedliwianiu zaginionego zdobywcy nowych światów, nie mającego jednak tego własnego, damy, wciąż kiełznającej swoje serce i pisarza, tkającego wokół siebie gęstą pajęczynę emploi pana domu i artysty. Opowiem Wam dziś o powieści, którą uznałam za arcydzieło obnażające mrok przelewający się w duszach luminarzy. „Pragnienie” to oścień oślepiającej prawdy, ukazujący potworny zgrzyt pomiędzy rasą samozwańczych zdobywców i krzewicieli postępu a poznawczą czystością mieszkańców dziewiczych dotychczas wysp. To historia wyspy, która z potęgą szamana przeobraża zdarzenia we wspomnienia nim zdążą się jeszcze rozpocząć.
☆
„– Mamy w życiu tylko kilka chwil (…) takie chwile są wszystkim, całym światem. Z uporem myślimy jednak, że będą one miały wartość tylko wtedy, jeśli uda nam się sprawić, aby trwały wiecznie. Powinniśmy żyć dla takich chwil, jesteśmy jednak tak zaabsorbowani pogonią za czymś innym, za przyszłością i za kotwicami, które ściągają nas w dół, że czasami nie widzimy tych chwil takimi, jakimi są.”[R. Flanagan, „Pragnienie”, s. 169]
Flanagan
buduje narrację z przeplatających się introspektywnych zanurzeń bohaterów
w sobie oraz ich spostrzeżeń, wysnuwanych na podstawie obserwacji. Postacie jednak nie są dla siebie lustrami.
Ich interakcje polegają raczej na zabawnych niekiedy, ale sardonicznych
ocenach, surowej krytyce, która jednak nie znajduje ujścia, lecz wtłaczana w
niedomówienie pozostaje w obrębie nawarstwiającej się odrazy. Uderza
nakierowanie postaci na siebie, nieustanne przyjmowanie własnej osoby za jedyny
punkt odniesienia. Inni mogą być jedynie
anturażem czy po prostu narzędziami, a w reifikacji tkwi główna przyczyna
nieszczęść. Temu poligłosowi akompaniuje postępująca niewydolność języka, który
zaczyna razić pustosłowiem.
Trwonione słowa
stają się pustymi znakami,
ziejącymi pustką większą niż vacuum, lecz bohaterowie zdają się tego nie
zauważać. Brnąc w hałaśliwość ostentacji
i krzykliwość ekspresji, prowokują wzruszenia, a tłumiąc i tając te
prawdziwe. Drętwota mowy i próżnia semantyczna nie pozwalają dotrzeć do prawdy,
kryjącej się na dnie wyznania, choć równie dobrze, można byłoby to samo wyrazić
gestem. Wagi słów nie zna Lady Jane, Dickens, mgliste pojęcie na ich temat ma
być Forster, nieoficjalny asystent pisarza, kiedy próbuje w jakiś sposób
przekazać Dickensowi smutną prawdę. Słowa
mogą być także luksusem – jak w dziecięcej umieralni, gdzie zastygają w rigor mortis ciałka łaknące życia i
jedzenia. Spłowiałość języka dojmuje i jeszcze
tylko tubylcy potrafią sięgać po pojęcia pierwotne, odczytując świat bezpośrednio
z jego przejawów. Ich odbiór świata znamionuje niepokalana czystość, ufność w
totemiczne bóstwa i duchy przodków, a centralne osadzenie własnego plemienia
znajduje groteskowe odbicie w europejskim zadufaniu w sobie. Konfrontacja
świata obwołującego się nowoczesną cywilizacją z dziewiczym światem ziem
podbijanych okaże się podobna krzywemu zwierciadłu, w którym luminarze zmuszeni
są przyglądać się czystości pierwotnych, niezrozumiałych już dla nich rytuałów.
Ignorancja i brak chęci do poznania Obcego owocuje nienawiścią i pogardą
szydercy, dla którego nie istnieje wzorzec Noble Savage, cóż bowiem szlachetnego może mieścić się w czarnoskórym ciele
powleczonym żółtymi smugami zeskorupiałej ziemi? Ciało to tylko gniazdo
pasożytów chuci, bezdennej głupoty i prymitywności, artykułowanych w rażących
bezwstydem pląsach. Zdobywcy nie dostrzegają w niewolonych człowieczeństwa,
nie rozumieją, że nostalgię wyklętych tubylców potęgują pejzaże niszczejącej
ojczyzny, a ich antenaci, nie mogąc rozpoznać dawnych ziem skazani są na
wiekuiste zbłądzenie.
Wyballena i Londyn
są potrzaskiem cudzych pragnień i marzeń, w których miotają się bohaterowie na uwięzi swoich
namiętności. Pożądanie, zniewolenie i
koszmar balansowania na granicach rzeczywistości to kluczowe tropy dla dzieła
Flanagana, a wznoszą się one na osmozie ścierających się światów – uwierającej
cywilizacji i immunizującej dzikości. Zjednoczone siły kultury może
obrazować duet Lady Jane i Dickensa, ucieleśniających bezwzględność sztywnych,
przez lata wypracowywanych i szlifowanych perfekcjonizmem sztanc, do których
przymierzają otaczający ich świat, pomimo
przygnębiającej wiedzy o ich braku adekwatności do form autonomicznych.
W ich bolesnym i desperackim wishful
thinking topią się wszyscy, którzy się nimi zetkną, łamiąc istnienia,
wydrążane w puste ostrakony, napełniane chorymi aspiracjami.
☆
„Upadek, jeśli już musi przyjść, powinien być tego warty”
[Ibidem, s. 103]
Pomimo
imponujących osiągnięć na polu nauki i humanistycznej chłonności umysłu Sir
John, dla swojej pokracznej dobroduszności mianowany „Jego Korpulentnością”, nie
potrafi sobie wywalczyć prawdziwego uznania ani w oczach podwładnych, ani nawet
własnej żony. Drążąca go pustka i nakierowanie ku sferom innym, niż zwodnicza
filantropia żony oraz tryumfatorskie cywilizowanie dzikiej wyspy stanowi
przyczynę infamii gubernatora, przybierającej formę rubasznych kpin lub wzgardliwej
krytyki. Sir John posiada jedynie dwie
namiętności – podróże i Mathinnę, a jego wątpliwe szczęście w opozycji do
pozostałych bohaterów polega na tym, że w
obydwóch się zatraca, choć przyjdzie mu za to zapłacić najwyższą cenę.
Biorąc jednak pod uwagę pułapkę małżeństwa z wyrafinowaną reżyserką cudzych biografii
– Lady Jane – oraz skrupułów własnej uległości wobec żądzy, nieszczęśnik
zazdroszczący życia żebrakom, jedynie w śmierci upatruje oswobodzenia od
własnej zgnilizny – moralnej i cielesnej. Także i ten zamiar okazuje się być
uwieńczony pomyślnością, a jego cudownym,
kojącym ciszą mauzoleum jest pokład „Erebusa”. Nie umyka uwadze, że jego
odjazd z wyspy stanowi zwycięstwo, którego nie odniosą nad sobą pozostałe
postaci.
☆
„Opanowało go pragnienie, którego na dobra sprawę nie był w stanie zrozumieć, a kiedy zgasło, nie potrafił pojąć, co się stało. Jeden świat się skończył, drugi zaczął, a on nie przemieszczał się już przez stary świat w zadziwieniu, bo utkwił w Wybalenna, w nowym koszmarze, z którego nie mógł uciec.”
[Ibidem, s. 63]
Gubernatorska
para pozornie cieszy się wielkim poważaniem, jako jednostki wybitne, małżeństwo
doskonałe, posiadające świetne koneksje. Sir
John, łączący w swym badawczym umyśle rozległą znajomość botaniki,
socjologii, antropologii i wytrawnego żeglarza nie ma jednak najważniejszego – własnej osobowości. Wypłukała ją
bowiem nieudolność życiowa, pogłębiana pogardliwym politowaniem chorobliwie
ambitnej żony. Przyglądając się tej postaci nie mamy wątpliwości, że to Lady
Jane jest winna brakowi charyzmy męża. Jest jakieś ciepło w jej okrutnym
obserwowaniu Sir Franklina, co czyni ją właścicielką
domowej menażerii. Przez lata przyjmowała rolę prestidigitatorki, treserki niedźwiedzia,
teraz już starzejącego się i martwiejącego w stanie hibernacji – do tego
poczciwego zwierzęcia Lady przyrównuje swego małżonka. To małżeństwo
niedobrane, lecz okazuje się, że nawet tak skrajne przeciwieństwa, jak
niestrudzony eksplorator mórz i urodzona intrygantka, łaknąca aprobaty i
nasłuchująca salonowego aplauzu mogą posiadać wspólne pragnienia. W ich
przypadku będzie to mimikra. Państwo Franklinowie, lubujący się w
rytuałach, dręczeni są głodem uznania, który skłania ich do trwania w
inscenizowaniu spektakli, a ich główną atrakcją jest egzotyczna przybrana
córeczka. Należy zaznaczyć, że paląca
potrzeba uznania, będzie siłą napędową wszystkich przybyszy z
cywilizowanego świata. To ona szlifuje
cięte riposty Dickensa, pobudza brutalność pierwotnego barbarzyństwa Kerra, pogrąża
w poniżeniu oddaną Catherine i udoskonala talent aktorski Ellen. Dla Sir Johna podwaliną pewności siebie ma
być budowa floty, dla Lady – niesamowity eksperyment polegający na
ucywilizowaniu czarnoskórej dziewczynki.
☆
Lady Jane pod maską
surowości i odporności na chwilowe urzeczenia, skrywa w sobie rozpadlinę
pogrzebanych nadziei na macierzyństwo, nie przyznając się nawet przed samą sobą do
swych kobiecych tęsknot. Wiedziona wypełnieniem pustki trawiącej żywym ogniem
ją samą, aranżuje coraz to nowsze spektakle. Karę za wszelkie sentymenty i fiaska, interpretowane przez nią jako widma własnej nieudolności wymierza swemu
otoczeniu. Powodem do wstydu jest dla niej spontaniczność, niezrozumiała,
wciąż wykorzeniania z własnego życia. Egzystencjalny
perz, za jaki uznaje swobodę i uczuciowość jest jednocześnie jedną z jej
nieuleczonych, nieustannie tłumionych tęsknot, a za oznakę słabości poczytuje tak
łzy rozpaczy, jak i smutku. Zgorzknienie często przybiera formę kategorycznego
wyrzeczenia rzeczy dawniej nieosiągalnych i tak stanie się w przypadku Lady.
Kobieta popełnia błąd tworzenia pustych kreacji na uwięzi jej dążeń. Cóż jednak
wówczas, kiedy niedoskonałe dzieło wymyka się z uścisku stwórczyni? Pozostaje odium
niezadowolenia. Mathinna i Sir John ze smutnych marionetek zastygają w
pogrążone w inercji skorupki, zdezorientowane, błądzące w doszukiwaniu się winy
w samych sobie – i to za nią właśnie płacą
najwyższą cenę. Lady Jane nie chce
dopuścić do siebie myśli, że pustym naczyniem jest ona sama.
Lady
Jane Franklin to kobieta obwarowująca się szańcem
powściągliwości, budującej dystans i wykluczającej wszelkie zbliżenie. Na
początku powieści oglądamy ją oczyma Dickensa, któremu kobieta jawi się jako nadmiernie strojna napuszona dama, ponad
wdowią czerń przedkładająca jarmarczną krzykliwość barw. Ostentacja żywej
zieleni i intensywnego fioletu zamiast stonowanej toalety razi pisarza,
podobnie jak stałe wyostrzanie hisotrii męża kolejnymi powtórzeniami, które drobiazgowy aranżer scen życia
„prawdziwego” szybko zauważa, zniesmaczony tendencyjnością budowanej wokół
tragedii legendy. Lady Jane może budzić
litość – jako kobieta, której los i biologia odmówiły spełnienia w
macierzyństwie, ale zamiast niej wzbudza
w czytelniku pogardliwe zaskoczenie, miotając się w kaftanie ciasnego
posłuszeństwa konwenansowi, odmawiająca tak uśmiechu, jak i szczerych łez,
wstydząca się szczerości uczuć i piętnująca wszelkie jej przejawy, pomimo
tęsknotą za ciepłem. Kilkakrotnie widzimy jej szamotaninę, kiedy niepewna siebie niemal pozwala sobie na
uległość, zniżając się do pieszczoty czy wyznania, lecz ostatecznie, przegrywa
z porywem serca, by dusić w sobie szkwał nawarstwiających się przez dekady emocji, porywistych kobiecą tkliwością
namiętności i zwyczajnych zachwytów. Bo przecież Lady Jane jest estetką, czułą na piękno sztuki, albo też chcącą taką
być, erudytką i koneserką, świetną rozmówczynią, której zręczność salonowa
polega na dostosowywaniu argumentów do rytmu prowadzonej właśnie rozmowy. Pani
gubernatorowa znakomicie wie, jak zdobyć słuchacza i jego posłuszeństwo.Jej niezwykle wysokie
aspiracje to scheda po ambitnym ojcu, a jej nadpobudliwy umysł, podobnie
zresztą jak umysł pisarza pożera filantropia, obejmująca wszystkich z wyjątkiem
najbliższych. Dickens i Lady Jane pragną zbawiać świat, nie licząc się z
osobami, które im zawierzyły, a akty ich dobroczynności służą za nadbudowywaną
nad skorodowanymi ideałami fasadę.
Lady
Jane ma czterdzieści siedem lat, gdy spotyka Mathinnę i tym wieku stosowany przez dekady wykręt bezpłodności stał się już prawdą, w
którą sama uwierzyła. Rozgoryczona,
wzdraga się przed wszystkim, co z rolą matki się wiąże, wciąż obawiając się
pomówienia o nadmierną sentymentalność. Powoli zaczyna traktować dzieci jako
istoty przeklęte. Przerażona witalnością młodzieńczości i dzieciństwa,
żywiołowością i podatnością na nastroje chwili, coraz bardziej obkurcza się we własnej starości, usiłując skierować
swoje pasje na zupełnie inne tory – sztukę, oświatę, krzewienie cywilizacji.
Nigdy jednak nie będzie mogła całkowicie odseparować się od świata,
konstytuowanego przecież przez wymianę generacji, zwłaszcza że sama decyduje
się na niepokojący postulatem naukowości eksperyment adopcji małej wyspiarki.
Lady lękając się młodości i brzydząc miłości pragnie ustalić dla siebie samej
rolę muzy i stworzycielki. Jej
demiurgiczne moce mają polegać na wykreowaniu męża na wybitność, a wyspy na
centrum kultury. W mężu z biegiem lat zaczyna dostrzegać zapowiedź własnej
starości. Poirytowana siwizną mrozi go chłodem dystansu, nie pozwalając mu się
do siebie zbliżyć. Jej optyka świata jest przepuszczona przez faktor sublimacji,
dzięki której rzekomo wyrasta ponad tłum, a kryształowość damy kala konieczność
małżeńskiego obowiązku, który spełnia jako ofiarę na ołtarzu swej dumy. Nigdy
jednak nie zapomina o deprawacji
męskiego pierwiastka animalną nawałnicą żądz, przetrawiającej ich słabe ciała.
Charyzmatyczna Lady traktuje wyspę jako spłachetek żyzny i podatny na reformy. Mathinna
i podbite ziemie są dla niej „rozkoszną zabawką”, którą pragnie ubogacić. Opowiada
swej koterii o śmiałych zamysłach stworzenia nowej mitologii i przybytku sztuki
klasycznej, za który posłuży gliptoteka Ancanthe, samochwalczy szczebiot
przeplatając makaronizmami.
Łatwo zauważyć, jak
prosty jest ogląd świata przez Jane – tak czysty, oczywisty, że ta klarowność,
oparta na dychotomii ciała i duszy, serca i suchego racjonalizmem umysłu,
cudownie światłej cywilizacji i zelżywej dzikości aż razi. Przyglądając się poczynaniom kobiety
chciałoby się zakrzyknąć nad jej krótkowzrocznością i torturami, które sama
sobie zadaje. Wyraźnie widać, że wystarczyłaby
lekka pobłażliwość dla samej siebie, przyzwolenie na czułość, płacz,
rozrywający krtań, wyznanie, wiszące w powietrzu. Lady Jane woli jednak maskę niezłomności, pieczętując niewidzialnymi
szramami kolejne złudne zwycięstwa. Jest
silna – taką chce się widzieć i rzeczywiście, trudno jej tego hartu ducha
odmówić. Siła jednak kosztuje…
☆
„Talent, geniusz… Czy to tylko nie inne nazwy na jego determinację, żeby kontynuować te wykopaliska w sobie samym, dopóki nie pozostanie z niego jedynie trup, niosący ze sobą śmierć?”[R. Flanagan, „Pragnienie”, s. 97]
Od
postaci Lady Jane płynnie można prześlizgnąć się do Dickensa, co ułatwia
kluczowa dla rozpoznania tych uzupełniających się bohaterów scena pierwszej
rozmowy. Obraz ten stanowi esencję świata kształtowanego przez Flanagana – hermetyczność postaci, ich nakierowanie ku
sobie samym, szarpanie się w błędnych przekonaniach, domniemaniach na temat
cudzych opinii. Te z kolei mają stanowić osnowę mamiącego kostiumu
skrywającego wewnętrzne mroki. Dla Lady Jane pisarz jawi się jako troglodyta o niezgrabnych dłoniach, lśniących
pierścieniami, drogocennymi, lecz nagromadzeniem wywołującymi przykre wrażenie parweniuszowskiego kiczu.
Uderza ją niezgrabność dandysa, jego
łapczywość i zgrzebność obyczajów, ale wzajemnie
siebie potrzebują, by na gryzącej sensacyjności zagadkowego zaginięcia Sir
Franklina zbudować kolejną opowieść. Jednemu
tragedia ma posłużyć za tkankę dzieła sztuki – drugiemu za fundament własnego
mitu. Obydwoje zawiązują alians w walce o społeczną nobilitację żeglarza, pomawianego
o kanibalizm. Dickens wyszydza w duchu
nieskazitelność konterfektu męża, Lady – przyjmuje za dobrą monetę artystowską
skłonność do idealizacji.
Dickens również
miota się w matni autokreacji – zbudowanie jej jest o wiele łatwiejsze niż późniejsze
dorównanie wspaniałemu tworowi,
wyzutemu z woli, ponieważ będącego skazańcem własnych wymysłów. Drażni wystudiowana mimika, kabotyńskie
wyuczone gesty zmanierowanego aktora, życie pod kurhanem z prochów ojca i
córeczki. Oratora zasłuchanego we własny głos, stale wyprężonego w postawie
mówcy pożerana mizantropia. W pragnieniu
ucieczki od ludzi tli się tęsknota za prawdą o sobie samym. Jednak ta
należy do tych najtrudniejszych przez swoje oślepiająca okrucieństwo mądrości,
ponieważ pisarz przekroczył granicę, którą jest szczerość z samym sobą. Jego
wędrówki po Londynie mają służyć ucieczce przed upiorem autokreacji, który
spłodził, lecz będą to wysiłki bezowocne i poniżające, jak świadomość krzywd
zadawanych najbliższym. Rodzina –
opiewana w literackich peanach jako najbardziej chwalebna sfera życia każdego
człowieka jest dla niego duszącą zmorą.
Dla czytelników tworzy idylliczne obrazki, pojąc wielbicieli tkliwymi scenkami
z czarownego, ogrzewanego serdecznością i wzajemnym zaufaniem cichego azylu. Kłamliwe to jednak obrazy, w które już
nawet on sam przestał wierzyć. Z tego dysonansu oraz ambicji wielkiego
czynu bierze początek rysa na
nieposzlakowanym obrazie samego siebie, budząca wyrzuty sumienia, drążąc jego
rozpaloną głowę i „niepokorne serce”, wciąż szamocące się na uwięzi, wciąż
powstrzymywane, karcone.
Dickens
definiuje siebie jako nieszczęsnego
wiecznego uciekiniera – początkowo od siebie w miłość do Catherine,
następnie od towarzyszki życia – ponownie w głąb samego siebie, przy czym
okazuje się, że druga ucieczka będzie aktem tchórzostwa, wymierzonym przeciwko
ich dwojgu. Zanurzony w poczuciu artystycznej siły megaloman wciąż stawia swą
postać w opozycji do reszty świata, nie godząc się na podobieństwo do
kogokolwiek, wynosząc swe osiągnięcia i społeczny, ciężką pracą osiągnięty
prestiż ponad resztę. Brak pielęgnacji
rodziny powleka pozłotą filantropijnych porywów, przywdziewając krwawe szaty
cierpiętniczego twórcy. Jego historie,
jak i opowieści lady Jane wycierane są w
nieustannych powtórzeniach, jakby wystawiane na próbę pamięci – jego i
słuchaczy. Z pewnością jednak nie zyskują na tym – może się utrwalają, lecz
kłamstwo zawsze pozostanie kłamstwem,
nawet jeżeli bardzo wdzięcznym i wabiącym szerokie audytorium, to jednak
rozdrapującym skrupuły łgarza.
☆
Dickens
może zaimponować renesansowym skupieniem w sobie mnóstwa ról –
powieściopisarza, publicysty, reżysera i aktora oraz szlachetnego hojnością
rozdawcy dóbr, a także wzorowego w oczach postronnych obserwatorów czułego ojca
i męża. Wrzucenie się w wir pracy do
pewnego stopnia pozwala mu zagłuszyć wciąż odzywające się w nim pragnienia, nęcące
podszepty uległości żądzy. Ale co ma zrobić z resztą doby? Samotny, wmawiający
sobie odszczepieństwo niezrozumienia snuje
się smętnie po Londynie, przeklinając jego grobowość, chorobliwą stęchliznę i
chłodną cynowość. Miasto jawi mu się
jako konglomerat czerni i smrodu, a jego samego rozsadza szarpiąca tęsknota za
bielą, postradaną już dawno czystością. Pisarz grzęźnie coraz głębiej w zastygającym
bagnie Wielkiego Pieca, którego najbardziej mroczne zakątki przemierza, w daremnych usiłowaniach przekonania samego
siebie, że do szczęścia wystarczające są żona, „muszelki”, jak zwykł nazywać
kurtyzany i kobiety z książek. Sam jednak wie, jak puste są to perswazje
wobec głębi jego życia duchowego i jak dawno naginanie życia do wyobrażeń
straciło magiczną moc oddziaływania.
„Ale widział tylko oblicze , które mogłoby należeć do wszystkich i do nikogo, oblicze kogoś, kto nieustannie naśladując innych, stał się nikim.”[Ibidem, s. 97]
Zatłoczonej
bezimiennymi upiorami o wytartych twarzach codzienności z pewnością nie ułatwia
mu dojmująca świadomość własnych win, popełnianych każdego dnia na gruncie
rodzinnym. Nieszczęsna Catherine stała
się zbytecznym, pustym już tworem Dickensa, którego kreator nie potrzebuje.
Odarta z resztek własnego życia żona pisarza na kartach powieści porywa się na
jedną tylko próbę odzyskania męża, nieudaną zresztą, a obserwując jej
rozdzierającą dolę sama miałam ochotę krzyknąć, by przerwać pasma krzywd i
poniżeń. Upokorzenia, jakich doznaje od najbliższej jej niegdyś osoby
doprowadzają ją do przeświadczenia o własnej bezużyteczności, a najpełniejszy
tego wyraz zawiera scena, w której Catherine nieopatrznie przewraca wazon z
bukietem pięknych kwiatów, przyniesionych, by uprzyjemnić mężowi pracę. Inwektywy Dickensa są niczym w porównaniu
do tego, jak sama siebie mianuje, nie wierząc już w odmianę losu, w sobie
upatrując jedynej winowajczyni niedoskonałości ich małżeńskiego życia. Słowa skierowane przeciwko samej sobie są
ostrzejsze niż nóż, wsączają się dziegciem współczucia dla niej i odrazy do
pisarza. Dla niego bowiem matrymonialny
perfekcjonizm żony jest niewystarczający, a najgorszy dla porzuconej, lecz
wciąż uwiązanej przy Dickensie kobiety jest węzeł małżeństwa, równoznaczny z
matnią. W okrzyku wieńczącym scenę mieści się pełnia rozpaczy, niezmierzona
gorycz i ponura pewność braku szans na odmianę losu. Catherine wyciera biurko
pisarza własną krynoliną, a w tym wymownym geście znać jej upokorzoną miłość, zdeptaną godność i jarzmo zniewolenia, spod którego może
nawet nie chciałaby uciec, nie wiedząc, dokąd się udać w braku animatora jej
każdego kroku.
Nawet
więc gdyby nie irytował żałosny kabotynizm dandysa, nawet gdyby ktokolwiek
pozostał obojętny na megalomańskie
inscenizacje omnipotencji, ta właśnie scena skutecznie odjęłaby okruchy
sympatii pozostałej dla pisarza. Prócz
nadwrażliwości, duszącego brzemię geniuszu i trudu w próbach sprostania
narzuconych sobie wymaganiom, pozostaje okrucieństwo. Dickens został
sportretowany jako jedna z tych osób, dla których
priorytetem jest ustalenie sobie pozycji w oczach tych, których jeszcze
zawojować nie zdążył. Po co mu bowiem względy tych, których już
ubezwłasnowolnił? Przykra to ambicja, lecz jakże częsta, nie tylko u geniuszy
zresztą… Wnikliwiej śledząc tok rozumowania pisarza zauważamy, że niekiedy
jego motywacje ocierają się wręcz o absurd skrajnego egotyzmu i frenetycznych
prób kompensacji dawnych krzywd. Naturalnie, mamy tu do czynienia z projekcją
Flanagana, niemniej, warto zatrzymać się tu choć na chwilę. „Frozen Deep”, wynikająca pozornie z
altruistycznego porywu natchnionego artysty to rehabilitacji w oczach świata
gubernatora Franklina jest w gruncie
rzeczy zaklinaniem przeszłości, odczynianiem tragicznej młodzieńczej miłości.
Kokietując otoczenie zapytuje przekornie: „Miłość
– cóż nam po niej?”, nie przestając jednak szukać swego ideału. W
„alchemicznej głowie” lęgną się kolejne obrazy, które przekuwa na sceny
teatralne i obrazy literackie, których klucz mieści się w jego przeszłości i
palących pragnieniach, teraz już nie tak łatwych do odczytania, jak
wyidealizowany obraz młodości w „Dawidzie
Copperfieldzie”.
☆
„Wszyscy mamy swoje apetyty i pragnienia, ale tylko dzikus zgadza się je zaspokajać.”[Ibidem, s. 84]
Jeszcze
ciekawsze będzie jego spojrzenie na dwa
światy – cywilizacji i wysokiej kultury oraz domeny dopiero kiełznanej
munsztukiem europejskiej światłości. Przyzwoitość w jego przekonaniu polega
na jedzeniu własnych butów z głodu, a przeprowadzany podział rodzaju rudzkiego przecina skalpel oczywistości, że planetę
zamieszkuje Człowiek oraz autochtońskie plemiona, zrównane ze zwierzętami.
Takie przekonania upodabniają go do lady
Jane, która najchętniej ustroiłaby całą swoją wysepkę w „girlandy kultury”,
bez zwrócenia uwagi na historię i tożsamość podbijanych ludów, deptanych teraz
zarówno w aspekcie czysto ludzkim, jak i kulturowym. Dziki nie ma uczuć, odstręcza brzydotą, organicznym zrośnięciem a
Naturą, której głos, z wolna zagłuszany cywilizacyjnym zgiełkiem, w odróżnieniu
do nowego władcy potrafi jeszcze usłyszeć i pojąć. Wypaczone pojęcie empatii, kultury i człowieczeństwa zaskakuje u
umysłów pozornie światłych i czułych, każąc wstydliwie odwrócić spojrzenie od
zanurzonych w substancji nieustępliwego poczucia winy krzywdzicieli. Paradoksalnie
ich okrucieństwo ma początek we
współczuciu, do którego tak trudno im się przyznać. Tłamsząc je, stąpają po swych sercach, w pełni świadomi,
że każdej sekundy bezpowrotnie ulatuje ich zdolność do przyznania się przed
światem i własnym odbiciem do serca, podatnego na wzruszenia i pozwalającego na
nie. Niestety, żadne z nich nie otworzy się na tyle, by namiętności
znalazły dobrze ukierunkowane ujście, a więc służąc zarówno wyeksponowaniu
domagających się tego emocji, jak i okazaniu ich. Na próżno jednak czytelnik patrzy błagalnym wzrokiem na kolejne postępki
wirtuoza pióra i salonowej pawicy.
☆
Czy spóźniona
miłość do Ellen, wychowanicy teatralnych scen, zabawnej, energicznej i silnej
dzięki swemu opanowaniu zaleczy trwożliwe i „niesforne” serce pisarza? Poszukiwanie aplauzu i brak
korzeni upodabniają ją do lotnego obłoku, pozbawionego domu, kuszącego
eterycznością, ale i wewnętrzną siłą. Pani Ternan, surowo oceniająca profesję
wykonywaną przez siebie i swoje córki, choć całkowicie pochłonięta przez zawód
wykonywany od trzeciego roku życia, widzi w nim niebezpieczeństwo deprawacji i
pragnie ocalić przed nim dziewczęta. W myśl wiktoriańskiej wstrzemięźliwości aktorstwo stanowi publiczną prostytucję,
dlatego z zaciętością lwicy kobieta robi wszystko, by nawet przypadkowemu
współpasażerowi jej córki nie wydały się kimś wyuzdanym (rekwizyty rozdaje im
nawet w pociągu – prestiżowe czasopismo, charakteryzacja Ellen na skromne
dziewczę w żółtej sukni). Wydaje się
więc, że Ellen właśnie matce zawdzięcza
swoja wrażliwość i jednoczesną odporność na wszelką amoralność. Oprócz
świeżości młodzieńczego uczucia w jej fascynacji Dickensem lśni urok
współczucia, przybierający formę przebaczenia, którego pisarz tak bardzo
potrzebował. Nikt jednak, prócz
młodziutkiej aktorki nie potrafił mu podarować daru tak hojnego, jak
orzeczenie jego niewinności – za śmierć maleńkiej Dorris, nieudane pożycie
małżeńskie i tysiąc pomniejszych ludzkich błędów, których tytan pióra nie mógł
wcześniej przełknąć, bowiem urastały one do wielkich skał, blokujących jego
drogę ku przyszłości. Rozczulająca jest
scena, w której pisarz połyka pestkę wyplutą przez Nell, wzruszające listy, w
których mianuje ją „najnowszym marzeniem duszy”, resztę – znamy z historii…
☆
„Zdawała sobie sprawę z tego, że to jest dziwne, lecz dziwne było właściwie całe jej życie."[Ibidem s. 184]
Mathinna wkracza do naszej wyobraźni jako
siedmiolatka, dla której świat posiada zachwycającą świeżość. W jej maleńkiej postaci zaklęto mit o
Ledzie. Takie imię nadaje dziecku Protektor, wyszukujący klasycznych mian w
starym tomie mitologii, zupełnie nie znając antycznego zaplecza religijnego. Lady nazywa go mitem o harmonii i
konflikcie, sama jeszcze zapewne nie zdając sobie sprawy, jak trafne będzie to
spostrzeżenie. Po stracie rodziców jej jedynym majątkiem są naszyjnik i kangurza skórka, które
szybko stają się talizmanami i znakami rozpoznawczymi. Z czasem ich rolę
przejmie czerwona sukienka przybranej
matki, która po latach z szykownego, z dumą obnoszonego stroju zamienia się
w wyblakły, postrzępiony łachman noszony
jako opaska na głowie. Dziwna to
niepokojąca koronacja królowej wioski, która tak bezlitośnie zostanie
zdetronizowana zdeptaniem godności, pohańbieniem i wykluczeniem. Właściwie
to czerwień możemy przypisać jako osobistą, zrośniętą z jej postacią barwę,
ewokującą cierpienie, udrękę, zmysłowość i witalność.
Paradoks
dziewczynki, której losy śledziłam chyba najuważniej ze wszystkich postaci,
polega na rozdzierającej nieprzystawalności
do żadnego ze światów – wydarta
potęgą bezrefleksyjnej mrzonki z naturalnego środowiska, siłą naginana do ram
chorego eksperymentu zostaje wkrótce na powrót wciśnięta w przyrodzone
środowisko, które nie może jej już przyjąć. Przyczyną tego, jest
wykoślawiona narzuconą wiedzą wysoka samoświadomość. Obezwładnia starcza wiedza przetrąconej
młodości i ogrom doświadczenia. Przerażający jest język, jakim próbuje
porządkować świat, ustawiając samą siebie w opozycji do świata „czarnych”,
traktowanych z pogardą przejętą od okrutnych nauczycieli. Jednakże próby schronienia
się w kokonie cywilizacji skazane są na niepowodzenie, brzemienne rozdarciem,
zawieszeniem pomiędzy przeszłością a brakiem przyszłości – może karmić się bowiem tylko „nadzieją na wszystko, oprócz nadziei” i w
tym aksjomacie zawarta jest tragedia odtrąconej „egzotycznej ozdóbki
próżności”, która okazała się zbyt żywa, zbyt autonomiczna i zbyt piękna w swojej
autentyczności.
☆
Mathinna
przez długi czas postrzegana była przez Lady Jane jako istota świadoma jedynie
swojej somatycznej powłoki – ciała, nabrzmiałego pragnieniami. W jej hipnotyzującym,
uzależniającym kadrylu uwyraźnia się monolityczność,
będąca równocześnie pęknięciem w idealistycznej mrzonce arystokratki.
Nieustanny reżim wychowawczy nie potrafi wykorzenić niepokojącej dynamiki
dziewczynki, jej ciekawości świata innego niż usystematyzowana wiedza i rygor
sztucznego świata. Lady Jane dba nawet o to, by widok za oknem dziewczynki nie
przedstawiał czarownych pejzaży, lecz ekstrakt z ciągłej pracy w ogrodzie,
ewokującej surową dyscyplinę pracy nad sobą samym. Perspektywy Lady Franklin, jak pozostałych, są ograniczone jej
pragnieniem. Mathinna jest osobą wrażliwą, o czułym sercu zdolnym do przywiązania.
W jej olbrzymiej, wręcz monstrualnej ufności tkwi siła budząca w poczciwym
Garney’u Walch’u obawę o zdolność do nienawiści. Jedynym przyjacielem Mathinny są
zwierzęta – oswojony opos i papuga kakadu. Wyprawiona po zamordowaniu przez nieznanych sprawców skóra
oposa albinosa będzie kolejnym zasmucającym amuletem dziewczynki.
Po
śmierci matki, dziecko staje się jeszcze bardziej pobudliwe. Radosne i pogodne usposobienie zjednuje jej
sympatię i podziw postronnych, zamieniając ją w słodką maskotkę, a jest w tym
poklasku dla niespodziewanej kokieterii ton gorzki i raniący. Córka Towterera i Wongerneep jest
krzywdząco postrzegana jako „dzikie, małe zwierzątko”. Ten pieszczotliwy
wyraz ma się niebawem zamienić na pogardliwe określenia definiujące ją jako puste czarne naczynie, badawczy obiekt,
służący nawet nie jako zabawka, lecz jako zwykła rzecz, wyzuta z uczuć i
zredukowana do instynktów. Lady Jane odrzuca ją, choć trwa pod wrażeniem „myślącego ciała”. Mathinna dla nowej
opiekunki nie jest dzieckiem, ponieważ
jest dzikuskiem, nie jest też człowiekiem, ani zwierzęciem. Dziewczynka
staje się salonową zabawką, egzotyczną
osobliwością na pokaz, którą chlubi się dama, zyskując w oczach bywalców
swojego maleńkiego laboratorium. Jak
jednak wszystkie naukowe eksperymenty w odniesieniu do emocjonalności ten nie
ma szans powodzenia.
☆
"Co ta uśmiechnięta czarna enigma wie i co sobie myśli?"[Ibidem, s. 136]
Mathinna
jawi się jako niebezpieczna przez swoje
nieskrępowanie, swobodę, ciekawość świata i ufność. Odstręczająca wolnością,
witalizmem, hipnotyzującą dźwięcznym śmiechem zadowolenia z codziennych
przyjemności, jest dzieckiem nadzwyczaj samotnym, zmuszanym do nauki
bezwartościowych i nieżyciowych umiejętności. Wciąż zmieniający się nauczyciele mają ją wdrożyć do maskarady, nauczyć
przywdziewać niewygodną maseczkę konwenansów, ucząc algebry i języków, lecz
dziewczynka zamiast nauczyć się ogłady, uczy się nieufności. Najwięcej
chyba w tym dziwacznym procesie edukacji zyska dzięki zajęciom z zabawnym przez
romantyczne oderwanie od rzeczywistości, nauczycielem Lazaretto, podatnym na
meteopatyczne neurozy tkliwym dziwakiem. Nauczyciel jest podobny w swojej
kruchości do dziecka, łaskawszy od reszty opiekunów, pobłażliwszy i miły. Pozwala sobie nawet na zabawę i świadomy
swojej słabości, poddaje się nastrojom, a jego labilność waha się od
perfekcjonizmu układania dopracowanych konspektów, po skrajne, niemal
obłąkańcze w swym emocjonalnym ekshibicjonizmie wyznania, kierowane do
jedynej słuchaczki, zdolnej bezkrytycznie przyjąć w siebie rytm rwanych
wynurzeń.
O
ile dla Lady Jane dziecko znienawidzone przez krnąbrność i nieprzystawalność do
jej oczekiwań stanowi edukacyjne i
pedagogiczne wyzwanie, o tyle Sir John przez bardzo długi czas postrzega ją
jako zniewalającego, wszędobylski
„małego duszka”, Mężczyzna, zafascynowany absurdem przyspieszonego
dojrzewania dziewczynki zaczyna tęsknić za jej śmiechem, poszukiwać gorączkowo
kontaktu, również – a może przede wszystkim – zmysłowego, choć podejmuje
również daremne próby walki z ogarniającym go, jeszcze nienazwanym i spychanym
w podświadomość pragnieniem. Nieskutecznym orężem są marynarskie mantry
orientacji, w których powtarza kierunki świata, trzymając się kurczowo
gwieździstej róży wiatrów. Pofolgowanie
żądzy okaże się dla niewinnej Mathinny początkiem końca, a ona sama zacznie
ukrywać się przed światem w głębi własnego ciała – trwoniąc je, lecz zachowując
dla siebie to, co najistotniejsze – tożsamość, pamięć i dumę.
☆
Koszmar
ucywilizowania ucieleśniają wyspiarskie kobiety, które wskazują na demonizm
świata z
uderzająco racjonalną beznamiętnością. Wskazując na postapokaliptyczną panoramę
zwęglonego życia, zaciemnioną deszczem popiołu bujnej do niedawna roślinności,
powtarzają, że jedynym władcą świata
jest Zło, Zło tkwiące w człowieku i wszechogarniające, jak Arche, przesączające
całą rzeczywistość od zarania dziejów. W credo autochtonek wyraźny jest
brak jakichkolwiek złudzeń, a dawna pogoda ducha, niewyczerpana dzięki
kolistości czasu została wypłukana przez pogardę do samych siebie – ludów podbitych oraz świata, który na to
pozwolił. Swoistym mechanizmem obronnym ma być dla wygnańców kurczowe trzymanie się drobiazgów, nie
wiadomo jednak, na jak długo taka strategia zachowania życia i nadziei może
wystarczyć. Biały człowiek w tych
drobnych gestach upatruje niesubordynacji, a melancholię i apatię niewoli
postrzega jako zaraźliwą chorobę, którą należy wypalać odizolowaniem. Dzicy nie mogą podsiadać godności – ta jest
wyłącznym przywilejem białej rasy, która wartość nadaje jedynie poprzez
zniewalanie.
☆
Nonsens tego
zauważa jedynie Protektor,
porządkujący przydzieloną mu wyspę imionami zupełnie nieprzystającymi –
wywiedzionymi z klasycznej mitologii i niezrozumiałymi również dla niego
samego. W przemieszaniu nazw uwidacznia
się synkretyczna niezborność nowej rzeczywistości, charakterystyczna także
dla dziedzin wtłaczanych na siłę do wywiedzionych z europejskiej kultury sztanc
przez panią gubernatorową. George
Augustus Robinson, „nim został zbawicielem, był cieślą”, teraz zaś próbuje
otoczyć się iluzją nowoczesnego angielskiego miasta. Z biegiem czasu
ogarnia go perwersyjne poczucie winy,
sączącej się z przemęczenia, znużenia własną bezsilnością i nieumiejętnością
pohamowania postępującego upiora śmierci. Protektor przygważdżany przez
wciąż zagęszczającą się ciemność – niewiedzy i niepewności – na co dzień
próbuje nieść pomoc dogorywającym tubylcom, a w odmalowanym z naturalistyczną
dosadnością scenach sekcji zwłok wyczuwalna jest intensyfikacja całej gamy
emocji – od determinacji, poprzez wściekłość bezsilności aż po całkowitą
rezygnację. Mężczyzna zaczyna uciekać w religijną celebrację. Ekstatyczne
uniesienia są niepojęte nie tylko dla jego współtowarzyszy, ale również i dla
niego samego, lecz posiadają walor kojący, pozwalając mu choć na chwile umknąć
przed fetorem rozkładu. „Chodzące
zwycięstwo nad sobą samym”, choć dumne ze swoich osiągnięć, nie pyszni się
jednak nimi. Jego pycha przynależy raczej od tych chwilowych, zasmucających
niewystarczalnością kłamstw, mających
służyć za posilną strawę dla ducha. Z dumą i pychą realisty miesza się
znudzenie śmiercią, wykluczające
litość, a zaszczepiające gniew. Konkluzje wysnuwane podczas sekcji zaskakują
w wymiarze metafizycznym. Robinson zapytuje
o miarę własnej boskości oraz swoje możliwości w tym koszmarnym spektaklu,
którego jest reżyserem oraz aktorem, a którego nawet on nie potrafi
zinterpretować. Jedyne, co mu pozostaje w obliczu porażki, to ucieczka z „kostnicy”.
☆
„Pragnienie” należy do lektur absorbujących,
lecz trudnych, przygnębiających tysiącem otwartych pytań o godność dopominających się tego miana, pyszniących się
altruizmem, a szeleszczących warstwami kolejnych kostiumów. Czytelnik
pochyla się z na wpół przymkniętymi oczyma, a powieki palą go od łez wzruszenia, złości dezaprobaty i wstydu.
Pyta samego siebie o własne wciąż
kiełznane pragnienia, pyta o krzywdy wyrządzone w imię zaspokojenia. Pyta wreszcie
o bieg historii, nadal tak samo
meandryczny, bynajmniej nie wzbogacony iskrą współczucia i roztropności…
Zastanawia się, kiedy kończy się dialog,
a zaczyna monolog i czy głos świata musi być jednym wielkim szmerem miriadów
pojedynczych głosów, rozbijających się o siebie – alt uderza w baryton,
tenor, rozbija się o sopran, piskliwe kontralty giną pod basem, a każdy godzi w
puste, zasnute ołowianą bielą dymu niebo, nie pozostawiające złudzeń.
Autor: Richard Flanagan
Tytuł: “Pragnienie”
Tytuł oryginału: “Wanting”
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Strony: 249
Ocena:7/7 🎀
☆
Zastanawiałam
się nad pragnieniami i marzeniami… Potrafię
je rozdzielić, choć nie należy to do najłatwiejszych. Nie wiem jednak, jak
zmierzyć destrukcyjność tych nieziszczonych zarówno marzeń, jak i pragnień.
Pragnienia tłamszone mogą stanowić broń
obosieczną, jako ziarno goryczy, ale również jako ziarno wiedzy mogą wystrzelić pędem te zrealizowane, wcielone w
życie.
Będziemy pragnąć –
taka już nasza natura. Możemy się do tego przyznawać – bez wstydu, ponieważ to
część człowieczeństwa.
Czy czytaliście powieści Flanagana? Ja po lekturze „Pragnienia” nie mam
wątpliwości, że sięgnę po inne jego powieści. Kim stali się dla Was
bohaterowie, podglądani przez okular ich żądz? Czy mała Mathinna, królowa
aborygeńskiej wioski zahipnotyzowała Was swoim melodyjnym śmiechem? Czy Lady
Jane przestraszyła Was swym koturnowym chłodem salonowej matrony? A może Dickens
pokazał Wam ten profil, którego jeszcze nie znaliście?
Całusów tysiące
A wszystkie kwitnące
Karpacka Biel
Teraz widzę jak wspaniałe zaczytanie przede mną, koniecznie muszę spotkać się z tą książką, bardzo wysoko ją oceniłaś. Czekam, kiedy książka do mnie dotrze, a w międzyczasie niecierpliwie przebieram nóżkami. ;)
OdpowiedzUsuńBookendorfina
Izabelo, z pełnym przekonaniem, że się nie zawiedziesz, mogę polecić Ci powieść Flanagana, tym bardziej, że znając Twoją subtelność, zdolność do współodczuwania i zmysł obserwatorski, jestem pewna, iż wydobędziesz z niej pełnię wzruszeń. Tak, moja ocena jest rzeczywiście wysoka - rzadkie to święto :D
UsuńCzy to oznacza, że "Pragnienie" jest już w drodze do Ciebie? :) Sama nie mogę się doczekać Twojego spotkania z Flanaganem, owocującego soczystą recenzją. Z Twoich czytelniczych wrażeń zawsze wysnuwam tak wiele nowych refleksji, odnajdując kolejne ścieżki interpretacji.
Niestety, poprzedni egzemplarz książki utknął w czeluściach Poczty Polskiej, która tak lubi gubić przesyłki, teraz czekam na kolejny. :)
UsuńPrzykro mi, że stałaś się ofiarą roztargnienia panów listonoszy. Domyślam się, że to już po raz kolejny? :) Izabelo, jeżeli chcesz, chętnie wyślęCi własny egzemplarz, może to skróci Twoje oczekiwanie :) Co Ty na to? Przygarniesz powieść Flanagana?
UsuńPo przeczytaniu Twojego wpisu, stwierdziłam, że zamiast czytać jakieś bezsensowne kryminały i prawnicze opowiastki z morderstwem w tle powinnam przeczytać coś bardziej górnolotnego.
OdpowiedzUsuńKarolino, rozbawiłaś mnie ostrą autokrytyką :D Szczerze polecam Ci tę powieść Flanagana, tym bardziej, że autor ma niesamowity talent do kształtowania rzeczywistości niemal dotykalnej dzięki sugestywnym opisom i niedoścignionemu portretowaniu postaci przede wszystkim w aspekcie mentalnym. Tutaj dodatkowo obecna jest inspiracja prawdziwymi wydarzeniami.
Usuń"Pragnienie" jest na tyle mocną powieścią i tak zręcznie skonstruowaną, że z pewnością dostarczy Ci mocnych wrażeń, nie nużąc przy tym, a skłaniajac do refleksji :)
Mam nadzieję, że uda Ci się znaleźć zastępstwo dla aktualnych lektur, choć przecież takich lżejszych, odprężających też potrzebujemy :D
Nie czytałam jeszcze żadnej powieści Flanagana, ale "Pragnienie" kusi mnie już od pewnego czasu. Trudne relacje międzyludzkie oraz dywagacje na temat tego, czym jest człowieczeństwo, wydają mi się szalenie interesujące i warte dalszego rozważenia.
OdpowiedzUsuńTak, mogę Ci zaręczyć, że dla Ciebie, jako poszukiwaczki literackich ilustracji relacji międzyludzkich, zabarwionych refleksją nad samym człowiekiem ta książka będzie odpowiednia (a przynajmniej głędoko w to ufam ;))
UsuńMam nadzieję, że wkrótce będziesz miała poznać którąś z pozycji Flanagana, może nawet "Pragnienie", a ja chętnie zapoznam się z Twoją recenzją :)