niedziela, 4 czerwca 2017

Mamy, cuda, wychowanie... Czyli słowny portret Mamy

Gdyby miała być pożywieniem, byłaby łagodnym, a odżywczym swą budującą słodyczą mlekiem gazeli

Jako kwiat – kołysałaby spokojnie jasnozłotą głową narcyza w śnieżnobiałej krezie, chwytającej w misterną pianę załamań  błękitnawe zamyślenia

Mówi, że jedynym zwierzęciem, jakim mogłaby się stać jest koliber – maleńki chyżoskrzydły koneser nektaru azalii i plumerii, ponieważ pragnąc podniebnej swobody wzdraga się przed krzywdzeniem owadów


Dzisiaj mam dla Was opowieść o tym, czego nauczyła mnie i czym obdarowała moja Mama. Inspiracją do moich zamyśleń był zarówno Dzień Matki, jak i Dzień Dziecka,  a jak to ja - znowu święcę okazje z lekkim opóźnieniem. Przyznam się Wam jednak najszczerzej, że dawno już nosiłam się z zamiarem podzielenia się z Wami moją zadumą, zwłaszcza, że dzień urodzin mojej Mamy zbiega się niemal z wyjątkowym świętem wszystkich Mam w krajach Bliskiego Wschodu, pełniących dla mnie rolę punktu odniesienia z różnorakich względów.

niedziela, 28 maja 2017

Garderoba strojnych łgarstw - Emma Donoghue "Ladacznica"

Kleiste kłamstwa, oblepiające myśli, oślepiające pragnienia, wiodące ociemniałego żądzą jedynie ku temu, co mogłoby zagasić palący głód posiadania… Szlachetność ubóstwa? Nie zaspokoi głodu, a jedynie zmusi do wykorzystania jedynego kapitału – ciała i przyzwoitości. Bezinteresowna pomoc? Nie nastawi kręgów zwichniętego pobudzony nu instynktami kręgosłupa moralnego… Jak daleko można się posunąć w kłamstwie? Kto wytycza granice wstydu? Jak dostrzec plamy na schludnie wykrochmalonych fałdach codzienności? Jaki miech owiewa zadyszeniem naszą chciwość, rozżarzając ją aż do zbrodniczej czerwieni? Smużką tego ostrzegawczego koloru przeplecione są zawikłane losy Mary, głównej bohaterki powieści pt. „Ladacznica” Emmy Donoghue.




Jak być może pamiętacie, tę wyjątkową książkę otrzymałam od Kochanej Klaudyny, przeczuwając wartki splot nie dającej spokoju wątpliwości ponad demonem żądzy posiadania – zbytkownych przedmiotów i chwilowej władzy nad cudzym ciałem. Podejrzewałam jakąś Zolowską w naturze analizę chuci i dałam się porwać powieści wewnętrznie zróżnicowanej, utkanej z kobiecych losów, rozwijających się z wrzeciona społecznej nierówności, dziewczęcego egoizmu i kobiecego poświęcenia, a także dychotomii płci, powolnej swym niezbywalnym pragnieniom. Jaka okazała się być „Ladacznica”? Opowiem Wam dziś historię dziewczyny z rozłupanym niewiarą dzieciństwem, zdruzgotanymi marzeniami o miękkości połyskliwych satyn, wiotkich krepdeszynach i muślinowej przejrzystości. Historia upadku brzmi może nieco zbyt konwencjonalnie, by przymierzać ją do powieści, ponieważ ta jednowymiarowa etykieta może swą płaskością spłycić oczywistością odbiór, lecz równocześnie trudno nie posłużyć się tym określeniem w odniesieniu do losów Mary.

środa, 10 maja 2017

KWIECIste kaprysy - zamyślenia kwietnia

Jestem spóźniona? Znowu? A dokąd tak pędziłam przez cały poprzedni miesiąc? I jak to się stało, że znów nie zdążyłam? Tym razem nie będę się jednak karcić, nie zamierzam również pochylać głowy w zawstydzeniu, ani się tłumaczyć. Skoro Wiosna wciąż się ociąga, jak możemy strofować samych siebie za opieszałość? Powiedzcie sami? Przecież nie uwierzę, że nie ścigaliście tego rozkapryszonego miesiąca, który tak bardzo lubi bawić się w berka i chowanego. Że nie obiecywaliście sobie, że pełna twarzyczka słońca obdarzy Was promiennym uśmiechem, zalewającym ciepłem wolę i głowy, dzięki czemu pełni werwy przystąpicie do zadań, które być może przekładaliście, wymawiając się, jak ja, żyłami skutymi lodem.

Kwiecień – roztargnione dziewczę, niepokorna uciekinierka, nie pragnąca wcale się dzielić nadal skąpymi promieniami słońca, niedościgniona w inwencji obrażalskiej figlarki. Siedząc na gałęziach brzoskwiń, uginających się od nadmiaru pąków, wplata pojedyncze gwiazdki białych kwiatów w warkocz, ściśle wiążąc je ostrymi smukłością źdźbłami traw i cięciwami niepewnego, rozedrganego brzasku. Trochę nieznośne te jej narowy, lecz jak się złościć, kiedy unosi głowę, śmiejąc się melodyjnie z noskiem i policzkami umalowanymi pyłkiem tulipanów i irysów. Na śniadej buzi kadmowa żółć znaczy miodowe pręgi, a fiołkowe włosy wydają się jeszcze ciemniejsze, stanowiąc idealny kontrast dla topazowych oczu.



Kwiecień wraz z wilgami zaklinała deszcz, karmiła sierpówki ociężałymi od kropel muchami i zapraszała jutrzenkę po to tylko, by pokazać jej śpiące kwilące o ptasie mleko pisklęta, pokryte zwiewnością perłowego puchu, prześwitującym fioletem żyłek. Jak i ja zakochana w błękitach, stroiła we wszystkie jego odcienie nieboskłon, garnirując jednocześnie swoje podkasane sukienki srebrzystymi gipiurami.


Spróbuję dla Was nakreślić portret tej ruchliwej modelki, nie zmuszając jej przymusem statyki, ale czerpiąc z tych wszystkich barw, którymi rozpieszczała mnie przez cztery minione tygodnie. Opowiem Wam więc o trzpiotce, płoszącej ptaszęta, znoszącej do domu naręcza kwiatów i przeciągającej dnie poza granice widnokręgu. Kwiecień – miłośniczka chłodnych zestrojów, mieszająca szałwiowe zielenie z jaskrawością tropikalnych błękitów, …..Czasami rozkojarzona, nieobecna, czasami – naprzykrzająca się psotami…

środa, 3 maja 2017

Róż i szarość - Annabel Pitcher "Moja siostra mieszka na kominku"

Powiecie może, że macie dosyć książek rekomendowanych jako wzruszające, ale odmienne, od pozostałych wyróżniające się przyjętą przez autora konwencją, zaskakujące nietuzinkową perspektywą. Podejmujące temat pozornie banalny i wytarty w sztampowości powieleń, albo trudny i jako taki stanowiący wyzwanie, któremu trudno sprostać. Powiecie, że wcale nie wierzycie w wyjątkowość kolejnej historii o poskramianiu smutku i ujarzmianiu chorobliwego przywiązania do przeszłości, o wydobywaniu się z nałogu rozpamiętywania. Zapewniacie także, że miłość rodzicielska nigdy nie murszeje, więc trwanie przy pielęgnacji wspomnień i próba przywrócenia przeszłości jest jak najbardziej naturalną reakcją. A jeżeli pokażę Wam książkę Annabel Pitcher i obiecam, że pod pudrowym różem okładki kryje się coś więcej niż tylko splot dziecięcej próby usystematyzowania świata? Że autentyczność uczuciowych odruchów i słabostek obnaża dojmujące pragnienie bezpieczeństwa, ciepła i uwagi? Spróbujecie mi uwierzyć?



„Moja siostra mieszka na kominku” to jedna z czterech książek podarowanych mi przez Kochaną Klaudynę i jak pozostałe, wywołała we mnie mnóstwo sprzecznych wrażeń, z którymi musiałam przez jakiś czas pobyć w odosobnieniu, by wydestylować z nich rdzeń refleksji. Zdarza się, że spoglądając na sam tytuł, nie mamy cienia wątpliwości, że dana powieść jest jedną z tych, które koniecznie musimy przeczytać. Dla mnie jedną z nich była właśnie prezentowana dziś książka, nie tylko dlatego, że stanowiła połyskującą wzruszeniem obietnicę na poły sprawozdawczej, na poły zaś silnie emocjonalnej opowieści o okaleczonym świecie postaci kurczowo trzymających się przeszłości. Przeczuwałam tu coś ponad walor dziecięcej perspektywy i nie zawiodłam się, otrzymując splot tęsknoty za tym, co utracone i nieznane, silnie zagęszczony serdecznością więzi pomiędzy rodzeństwem – nastoletnimi rozbitkami na wyspie odtrącenia. Na zaproszenie niespełna jedenastoletniego chłopca wkraczamy do domu, o ścianach wyziębionych kłótniami i rosnącym dystansem. Poznajemy rodzinę, która w pewnym momencie redukuje się do rodzeństwa i wiernego kota, wpisanych w przeklęty krąg oczekiwania, tęsknoty i inercyjnego braku nadziei.

środa, 26 kwietnia 2017

Próżnia spojrzeń - Jack Ketchum "Dziewczyna z sąsiedztwa"

Nasz pierwszy dom, zbudowany na przedmieściach przez moich dziadków pysznił się typowo powojenną przysadzistą bryłą. Jego głęboko osadzona w ziemi graniastość drwi sobie do dziś z wszelkich możliwych niebezpieczeństw – erozji czy nawałnic, budząc zaufanie i pewną tkliwość swoim podobieństwem do otaczających go kubistycznie regularnych domów jednorodzinnych, a jednocześnie odmiennością sentymentu. Świeża pamięć nieostygłych jeszcze zgliszczy Wielkiej Wojny skłonił budowniczych do zaadaptowania potrzeby bezpieczeństwa na architektoniczny projekt, w solidności budulca i kanciastej niewzruszoności upatrując niezdobytego azylu. Ciepłota cegieł pozostawiała na palcach pyliste cętki, a korzenie lodowych świerków, magnolii i leciwej śliwy ocierały się o fundamenty piwnicy – miejsca, od którego stroniłam, przejmującego grozą ciemności i tajemnicy.



Być może i dla Was ta cześć domu jest przestrzenią wywołującą liczne wspomnienia czy skojarzenia. Dziś mi samej piwnica kojarzy mi się z chłodnym zapachem zaciemnionej spiżarni, miałkich trocin warsztatu i suchego węglowego chrzęstu, lecz dziecięcy irracjonalny lęk odżył, wskrzeszony przenikliwym ziąbem schronu, zbudowanego przez Williego Chandlera – nieobecnego bohatera powieści Jacka Ketchuma. W jego powieści pt. „Dziewczyna z sąsiedztwa” przestrzeń ucieczki przeobraża się obłędem okrucieństwa w gabinet kaźni. Autor opiera fabułę na przenicowaniu schematu sympatycznej dziewczęcej postaci, sowicie oprószając historię rdzawymi gwoździami bezwzględności. Zmusza tym samym czytelników do wcielenia się w rolę świadków – milczących własnym zhańbieniem i współwiną, z oczami rozwartymi w bezbrzeżnym zdumieniu, wydających nieme przyzwolenie zbrodni dokonywanej w pełni słońca.


„Dziewczyna z sąsiedztwa” to lektura porażająca dotkliwością niezasłużonych krzywd, zbita z szaleńczych w swej okrutniczej finezji oprawców tortur, nadziana na szpikulec wstydu i tchórzostwa. Tu, idylla wakacji ulega zawieszeniu – zamrożona głuchotą betonowych ścian, zbrojonych stalą i bestialstwem wciąż powiększającego się grona gapiów i siepaczy. 

poniedziałek, 17 kwietnia 2017

Ze snu w sen - "Partick Ness "Siedem minut po północy"

Sny zakradają się nieoczekiwanie, często nieproszone, gęste od wspomnień i ciężkie od skłębionych lęków.  Nie wiem, kiedy zaczynają się takimi stawać, pamiętam jednak, że w dzieciństwie śnienie należało do moich ulubionych czynności. Teraz często w środku nocy otrząsam się nagle ze snu-intruza, przykładam dłoń do rozpłomienionego czoła i spoglądam w okno. Podobno to najlepszy sposób, by jak najszybciej zapomnieć o koszmarze. Drzemią domy, wczepione ufnie w łagodne wzgórza, kominy wzdychają jeszcze smużkami sinego dymu. Ponad różnokolorowymi dachami piętrzą się bukowe lasy, obrzeżone chłodem butelkowej zieleni sosen. W noce pełni wszystko zalewa śmietankowo-srebrzysty lukier księżycowej poświaty, a pejzaż staje się nierealną klechdą opuszczonej wsi.

Pewien chłopiec miał koszmary. Spojrzenie w okno sypialni nie mogło pomóc mu przepędzić złych snów, ponieważ widok rozpościerający się za szklaną taflą stanowił przedłużenie onirycznych wizji. Od wielu miesięcy wybudza się o tej samej porze, z jednego koszmaru zapadając w kolejny, równie wyrazisty, okrutny kaleczącą prawdą, domagającą się ujścia. Chłopiec ma na imię Conor, a granicę światów odmierza „Siedem minut po północy”. Tę niezwykłą opowieść otrzymałam od Klaudyny, która obdarowała mnie czymś więcej niż tylko czytelniczym uwikłaniem w splątanie gwałtownych emocji. Wejdźcie, proszę snu ze mną, do kołujących rzeczywistości jawy i snu przeszywających drzazgami strachu, niezgody i dezorientacji. Podłogę zaściela gruby dywan z chroboczącego igliwia, ozdobiony trującymi jagodami, stąpajmy więc ostrożnie. Milczmy, by nie spłoszyć trwożliwie drżącej odwagi. Zasłuchajmy się w opowieść wiekowego drzewa, pocieszmy spojrzeniem chłopca. Ważne, by wiedział, że go dostrzegamy. Wówczas opowie nam swoją własną historię.



„Siedem minut po północy” to ubogacająca w trudną wiedzę, poruszająca, wielowarstwowa opowieść o relatywności prawdy i żmudnym oswajaniu się z nią. Ness nie tyle nawet ukazuje proces ujarzmiana lęków, co ich afirmację i przyznanie się do własnych słabości, samo w sobie będące aktem męstwa i zwycięstwem, pozwalającym na przekroczenie granicy wstydu i przełamania ciszy. To wspaniała, lecz szarpiąca wrażliwością historia o wstydzie, przełykaniu dławiącej goryczy, bezgłośnym krzyku o dostrzeżenie oraz walkę o postradaną powszedniość. Nici powieści autor wysnuł z pomysłu Siobhan Dovd, której zamiar stworzenia powieści o chłopcu został udaremniony porażką w starciu z chorobą. W takim ujęciu historia Conora staje się przedłużeniem czasu, którego zabrakło Siobhan, a Ness tym samym podejmuje sztafetę „rozrabiania”, jak sam określił w przedmowie swój proces twórczy.

sobota, 8 kwietnia 2017

Rozmarzony... czary-mary Marca


Marzec – starzec, chciałoby się powiedzieć, kiedy spojrzy się na kalendarz. Młodszy brat Lutego odszedł przecież ponad tydzień temu, rozciągając się rozleniwieniem aż na pierwszy tydzień Kwietnia, wciąż mglisty, zamyślony, lecz czujny. Rozważniejszy od Lutego, lecz wcale nie bardziej opanowany, podatny na kaprysy porywistych powiewów znużenia, nieco rozdrażniony przeciągającym się oczekiwaniem na ciepło, które pozwoliłoby w końcu wyprostować ramiona przygarbione przez kłujący mróz. Marzec to czarodziejski uciekinier, wystawiający twarz do słońca, marzyciel szczelnie otulony peleryną, przefastrygowaną jeszcze szronem, a puszystą ogonami odchodzących lisów ostatnich polarnych zawiei. Wyczerpany całodzienną wędrówką, skłaniał ciężką głowę na coraz późniejsze zachody słońca, skłębione ciężkimi kobaltowymi chmurami, lamowanymi złotem żywicznej nadziei na wytchnienie.

Rzadkie wizyty słońca Marzec wynagradzał mi ciepłem barw, smaków i kolorów, podarowując w szczególności te kojarzące się z pełnią Wiosny i Lata. Marcowa paleta mieni się całą tęczą kadmowej żółci i kojącego gorącem pomarańczu, w które wsączają się włókienka zieleni naiwnych młodością źdźbeł i listków oraz błękity, tak delikatne, że chwilami budzące strach czy gotowe są udźwignąć brzemię pierzastych obłoków.



Dziś, spóźniona jak sam Marzec, opowiem Wam, czym mnie urzekł, czym ukołysał melancholijny czarodziej, którego wyjątkowość polega na tym, że zaklinając w jeden sen, wybudza z innego. Marzec, kołysząc, otwiera nam oczy na dotychczas ukryte, tuląc do snu – budzi: roślinność, zwierzęta i ludzi… Dryfujących niepewnie, bojaźliwie na wstydzie niespełnionych noworocznych postanowień. Jego wyjątkowość polega na tym, że odczarował koszmar zgubnej gonitwy w labiryncie projektów, ucząc mnie czegoś zupełnie dotychczas niepojmowalnego, a podziwianego u innych, odporniejszych na presję znanych mi osób…

Pokażę Wam atrybuty Marca, rozmarzonego ptasimi balladami i odurzonego surową wonią zroszonej przebudzeniami ziemi, łaknącej ziarna.

wtorek, 4 kwietnia 2017

Zdziczenie żądzą - Richard Flanagan "Pragnienie"

Pragnienia i marzenia – przepełniają nas, rozlewając się w strumienie życiowych ścieżek. Pierwsze mogą znaleźć ujście w nie zawsze słusznych decyzjach, drugie – pielęgnujemy w sobie, otaczamy je czułością. Wieczory kołyszą się na falach fantazji. W chwili rozproszenia myśli dajemy unieść się na iryzujących, miękkich i niemal niedotykalnych grzbietach. Czasem niewinne zachcianki urastają do prześladujących nas cieni, następujących na pięty, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Inne dają się zagłuszyć spełnieniem, żadnego jednak nie sposób omamić erzacem, ponieważ prędzej czy później, oszustwo wyjdzie na jaw. Jak to jest ? Pragnienia stanowią część nas, a równocześnie są tak od nas oddalone… Odrywają się od nas, mknąc gdzieś poza widnokręgi, by zabarwić je ciemnopurpurowymi smugami, innym razem stają się polarnymi gwiazdami.


Najgorsze są żądze, kłębiące się w gadziej eskalacji, ściśle oplatając nadgarstki – jak linki lalkarza. Czynią człowieka bezwolną marionetką na uwięzi instynktów, przetrawiającej moralność chuci, niezwalczonemu pożądaniu, pożerającemu jak trąd. Kukiełka pragnień, głucha i ślepa, prowadzona jest mdłą, a kuszącą wonią spełnienia, które wywoła jedynie przykry absmak – oto, w co możemy się przeobrazić. Marzenia byłyby podobne biegowi za latawcem – czarownym urzeczeniem, które możemy pochwycić, a w to polowanie rozbrzmiewa śmiechem beztroski, determinacji i kończy się zapatrzeniem w nieboskłon, niekoniecznie kryształowej czystości, ale wszelkie chmury mogą jedynie podnieść walor naszej gonitwy.


„Pragnienie” ogarnęło moje czytelnicze zamierzenia zaraz po tym, jak w literackim eterze rozbrzmiała wieść o premierze książki. Nie znałam autora, ale w zapowiedzi opowieści o parnym oddechu australijskiej kolonizacji, smagającym ciemnoskóre ciała, pokryte ochrą, przemieszanym z cholerycznym miazmatem metalicznego Londynu jarzyły się skoczne i niepokorne iskry zatraty w niepokoju. Flanagan zderzył dwa światy, ich łączność opierając na poszukiwaniu i usprawiedliwianiu zaginionego zdobywcy nowych światów, nie mającego jednak tego własnego, damy, wciąż kiełznającej swoje serce i pisarza, tkającego wokół siebie gęstą pajęczynę emploi pana domu i artysty. Opowiem Wam dziś o powieści, którą uznałam za arcydzieło obnażające mrok przelewający się w duszach luminarzy. „Pragnienie” to oścień oślepiającej prawdy, ukazujący potworny zgrzyt pomiędzy rasą samozwańczych zdobywców i krzewicieli postępu a poznawczą czystością mieszkańców dziewiczych dotychczas wysp. To historia wyspy, która z potęgą szamana przeobraża zdarzenia we wspomnienia nim zdążą się jeszcze rozpocząć.

sobota, 25 marca 2017

Pąsy i pląsy - niespodzianka!

Oczekiwanie to stan dziwaczny, prawda? Z  jednej strony uskrzydla nadzieją, każąc uporczywie wpatrywać się w widnokrąg, z drugiej –  jak wszystko rozwlekane w nieskończoność, przedłużające się zaczyna doskwierać, by w najgorszym wypadku przerodzić się w rozdrażnienie zniecierpliwienia i ziewającą nudę. Czekanie i oczekiwanie to dwa różne pojęcia, bo o ile to pierwsze w moim odczuciu cechuje napięcie narastającej irytacji i rozczarowanie, o tyle w drugim obecna jest radosna ekscytacja, przeczucie nadchodzącego przełomu, przyjemności, nie zawsze dookreślonej, lecz wynagradzającej zawieszenie w niepewności.


Oczekiwanie lubimy celebrować, czynimy z niego uroczysty obrzęd, w którym każdy gest jest literą w złożonym alfabecie naszej kultury. Odliczamy… Ale czy zawsze możemy wszystko zmierzyć? Jesteśmy tacy wygodni, próbując pochwytywać rzeczywistość na arkan definicji i liczb… Istnieje jednak odmiana oczekiwania, w którym nie możemy zdać się na pełnię cyklu, nie możemy cieszyć się ubywającymi ziarnami w przejrzystym naczyniu klepsydry. Wówczas wystawiani jesteśmy na ciężką próbę sił. Bo powiedzcie sami – czy przeczuwając nadejście czegoś, czy wręcz gorączkowo wypatrując jakiegoś fenomenu nie czujecie się niejednokrotnie zmęczeni tym napięciem?



Moje rozważania mają zapach budzących się żywiołów – mazistej gleby, jeszcze nagiej, zbrylonej, lecz już ruchliwej pulchnymi dżdżownicami i wiatru, niosącego od lasu seledynowy zapach zawiązujących się na gałązkach pąków. Wszyscy oczekujemy na Wiosnę, prawda? Ale zdaje się, że w tym roku mocno się spóźnia, albo najzwyczajniej w świecie, igra sobie z nami – szelmutka :D I tego rodzaju oczekiwanie, zdeterminowane niezależnymi od nikogo, prócz zaspanej Natury przemianami należy właśnie do tych, których długości nie sposób określić i w konsekwencji – męczących już samą niewiedzą, mamiącymi zwiastunami nie do końca prawdomównymi.


Roztargniony marzec, początkowo jeszcze szeleszczący tym swoim zielonym paltem, pełnym rosistych źdźbeł, rozgwieżdżonym prymulkami i anemonami zlał się w sepiowe pasmo pośpiechu i czuwania. Sama nie wiem, gdzie zapodziałam się w minionych tygodniach, gdzie uciekł animusz, z jakim przekraczałam próg kolejnego kwartału. Podejrzewam, że wsiąkł razem z drobniutkimi wrzecionami mżawki w wonną życiem ziemię, przygaszony uporczywymi ucieczkami słońca za stada zmierzwionych obłoków, uciekających przed zgrzebłami wciąż obnażonych drzew. No właśnie – bieg rzeczy nadal trwał, bo naczelną zasadą oczekiwana jest to, że biegnie ono równolegle do naszych żyć – paradoksalnie wypełnia je sobą, ale przecież nie uwalnia od obowiązków. Jeżeli tak jak ja cierpicie na punktualność, to zapewne każda oznaka spóźnialstwa zasługuje w Waszych oczach na potępienie. Ja jednak z wielkopańskim gestem wybaczam Marcowi, ale zawdzięcza to on jedynie złocistym refleksom zaskoczenia i wdzięczności, które po raz kolejny zostały mi ofiarowane przez moją Wspaniałą Wróżkę, Klaudynę. Wiecie już, że poprzednim razem podarowała mi historię Milevy, która tak mocno mnie pochłonęła i zabarwiła moje wzburzenie niesprawiedliwością współczuciem. Dziś chcę się z Wami podzielić (i pochwalić) kolejnym przebogatym podarunkiem, za który najszczerzej, z głębi całego mojego mizernego jestestwa dziękuję. Jej przesyłka rozkruszyła nużące oczekiwanie na wiosnę zachwycającą niespodzianką! A było to tak…

niedziela, 19 marca 2017

Artymetyka odwrotów – Brandon W. Jones „Wiosenne dziewczęta”


Na pograniczu lutego i marca szukałam schronienia, z którego prześlizgnę się niezauważenie do następnego kwartału. Podejrzewam, że nie jestem jedyną, którą zahipnotyzowało pytające spojrzenie ślicznej, niewinnej jeszcze wiarą w Piękno i opiekuńczość świata Azjatki. Kanonicznie małe usta barwi wyrazisty, karmin szminki, policzki kwitną rumieńcem optymizmu, a przysłaniająca brwi grzywka lśni atramentową czernią nocy. Portret ujmującej nieznajomej zdobi okładkę książki Brandona W. Jonesa, pt. „Wiosenne dziewczęta”, wywołując u odbiorcy mechaniczne skojarzenia z nieodległym przerwaniem zimowej wegetacji.



Czas wiosennego przesilenia to okres transgresji, linia ścierania się zimowej bezwzględności z nieprzyjemną wilgocią odwilży. Budzą się zamrożone w bryle zimowej inercji miazmaty strachu, a za rozkwitem, włóczy się upiór rozkładu. Współcześnie Korea uchodzi za sanktuarium piękna, łudząc nas kultem młodości i doskonałej urody, a tamtejsza pielęgnacja uchodzi za ideał, który i dla mnie posiada nieodparty urok. Mało kto jednak zdaje sobie sprawę z tego, że twarze o regularnych rysach nieskazitelnej perłowej cerze, emanujące łagodnością często skrywają kobiece obawy. Rola kobiet Chosun należy tylko do jednego z komponentów kultury, zbudowanej na pozorze, roznoszonego wewnętrzną wibracją politycznych restrykcji, indoktrynacji. Głód psychiczny miesza się z fizycznym, zacierając granice pomiędzy koszmarem bycia i bezwładem omdlenia. Jednak w bagnie nierządu i przemocy toczy się normalne życie– dziewczęta w przerwach odpoczywają, poznając utajony dotychczas świat zbytku z zakazanej i długo niedostępnej prasy, rozmawiając i tęskniąc do prawdziwego życia, w gorączkowym zagarnianiu szczątków kobiecości i człowieczeństwa.

sobota, 11 marca 2017

Przepoczwarzenia - zanim kobiecość nabrała rumieńców

Przywitał mnie złotook, którego nie widziałam już od nastania zimy. Bezgłośnie przysiadł na ocieplonej światłem i równomiernym oddechem ścianie, wyciągając przednie łapki do mlecznego blasku lampy. Rankiem nie wiedziałam jeszcze, że dziwaczna pieszczota ukąszenia szczupłego owada w serdeczny palec stanowi pomyślną wróżbę, a sam zbudzony wiosną, zamieszka w sercu kwiatu, seledynowym, jak jego wiotkie segmentowane ciało. Pomimo niedawnej pobudki byłam zmęczona, toczyła mnie ta nachodząca czasami wątpliwość, czy rzeczywiście ja jedna jestem wystarczająca do wszystkich zadań, które otrzymuję. 

Może to bezsenność, pożerająca noce coraz krótsze, kurczące się w snach rwanych, niejednorodnych, jak kolaże układane z poetyckich fraz, herbarzy i tekstur tkanin. Może nierówne szanse w ciągłym pojedynkowaniu się z Czasem… A może zwykłe wyczerpanie wspinaczką przez próg nowego miesiąca, witającego nas, kobiety, bukietem powinszowań, gładszych niż woskowe płatki tulipanów i konwencjonalnie symetrycznych jak krezy uległych gerber w kolorze morelowego sorbetu.


Skrzętnie pilnowałam, by blask brzasku zbiegł się z formułą życzeń, posłanych wraz z pogodnym uśmiechem do bliskich mi dziewcząt i kobiet. Wcale nie wróżyłam Piękna niespodzianki, które porwie mnie wyżej, niż sięga wyobraźnia tęskniącej marzycielki. Zwłaszcza, że zaledwie dzień wcześniej w swojej marudności skarżyłam się na zadawnioną niezgodę wobec własnej kobiecości, zaokrąglającej linie ciała, rozmiękczającej sylwetkę łagodnością kształtów, na podobieństwo starogreckich amfor. Pomyślałam więc, że przy tej okazji podzielę się z Wami moją drogą ku zrozumieniu, czym właściwie jest dla mnie przywilej kobiecości oraz zapytam Was same nie tyle o to, jak spędziłyście Dzień Kobiet, ale na jakie kolory rozszczepia pryzmat Waszej samoświadomości kobiecość. Czy dotarcie do niej było długą drogą, czy też nigdy o niej nie myślałyście, po prostu będąc? Czy macie sposoby na jej celebrację, czasami łowiąc światło próżności w zwierciadlaną taflę, szczotkując włosy albo zaznając cesarskiej kąpieli? Jak ją podkreślacie – i czy w ogóle?

wtorek, 7 marca 2017

W cieniu kamieniejących drzew - Marie Benedict „Pani Einstein”

Być może lekkie napomknięcie w lutowym zbiorze zachwytów rozbudziło nieco Waszą ciekawość, dotyczącą podarowanej tajemniczej książki. Klaudynie zawdzięczam poniżej opisane, gęste od niezgody, współczucia i bezsilnego gniewu. Wciąż świeże, nieokrzepłe refleksje, unoszą się rozedrgane wzruszeniem z otrzymanego podarunku, jak przeczucia jego wewnętrznej obfitości. Postać Milevy po raz pierwszy wynurzyła się przede mną spomiędzy szpalt kobiecego magazynu, kilka lat temu. Szkic sylwetki cierpliwej i pokornej badaczki, podległej kakofonii konwenansów i zduszonej jarzmem obowiązku już wówczas rozbudziło mój sprzeciw wobec wewnętrznego rozdarcia. Wyrzeczenie się siebie dla genialnego męża przybiera formę potulnego cierpienia przysłoniętego mlecznym kloszem rodzinnej sielanki. „Pani Einstein” stanowi owoc drobiazgowych poszukiwań i osobistych fascynacji Marie Benedict.  

Oparta na solidnym podłożu szerokiej bibliografii, pamiętników głównej bohaterki oraz jej listów, należy do jednej z opowieści zbyt długo niknących w gąszczu spekulacji, domagających się wydobycia na światło dzienne melodią monotonnego głosu przebijającego spod splątanych naukowych formuł, przyćmionych blaskiem geniusza.



Ścieżki interpretacyjnych poszukiwań wytyczyłam opierając się na moich oczekiwaniach i przypuszczeniach, a lekturę wzbogaciły wrażenia samej Klaudyny (stuk!) i enigmatyczny impas położenia Milevy skontrastowany z biografią Marii Curie-Skłodowskiej. Drążyłam więc powieść z wyostrzoną uwagą, niekiedy strofując główną bohaterkę, innym razem złorzecząc Einsteinowi, nakreślając sieć równoległych między tą parą a resztą bohaterów, świadoma nieprzystawalności jednostkowych losów i niemożliwości nagięcia do cudzych wyobrażeń. Geometryczną obojętność biegu przeznaczenia reguluje nieodwracalność zdarzeń i brak stycznych pomiędzy jednostkami, dyktowany prawidłami społecznymi oraz – co równie istotne – charakterami samych figur, odkształcającymi się w tym ślepym zdążaniu do celu, weryfikowanego biegiem lat.

czwartek, 2 marca 2017

MaLUTkie? - Bynajmniej! zachwyty najkrótszym z miesięcy

Jeżeli któryś z miesięcy miałby zyskać miano odmieńca pośród swoich braci, niewątpliwie byłby nim Lutyszarzejący pod popiołem udawanej pokory gołębia, łudzący niepozorną posturą, pochylający główkę po to, by naraz potrząsnąć kaskadami platynowych, oszronionych loków i spojrzeć z figlarnym uśmiechem ulicznika. Idealna pełnia księżycowego cyklu wydaje się być zatoką wiosennego przebudzenia, słonecznych piruetów i motylich walców, ale przygaszona neutralność barw kunktatora wypełnia każdą kolejną dobę zniecierpliwieniem i wyczekiwaniem.



Nie, mój Luty nie był monotonny, ale nieco okrutny. W swojej błazeńskiej rozciągliwości upychał po kieszeniach kolejne wyzwania i sprawy zasupłane jeszcze na ćwiekach wczorajszych obowiązków. Mogę jednak spojrzeć w te rozgwieżdżone oczy, koloru rtęci – jak i moje własne – dziękując za skarby, które mi podarował, jakby wynagradzając te swoje osobliwe igraszki, mieszające lepkość zbrylonego błotem śniegu z bladością rachitycznego słońca.
Chciałabym się  dzisiaj podzielić z Wami ławicą tych drobiazgów, oświetlających mi żywym blaskiem urzeczeń dni zdyszane, jeszcze nie wytrącone z ospałości, jakby oswajające się z wciąż wydłużającymi się, niewygodnymi ciałami.

niedziela, 26 lutego 2017

Szczerość zająca - Maria Czubaszek „Nienachalna z urody”

Pragniemy wyznań – prowokujemy je, oczekujemy, wysnuwamy pobłyskujące włókna z pajęczej sieci gestykulacji i mimiki, wybuchamy nimi w uniesieniu. Wyznania budują bliskość, pozwalają karmić się świadomością podobieństwa, unoszą się w amalgamacie zaufania i nadziei potwierdzenia siebie. Wata powszednich rozmów, zapychająca kwadrans spędzony w autobusie, płytki referat synoptyczny czy skandowanie narzekań zacierają drzemiącą w nas prawdę i skłaniają do poszukiwania rozumiejącego spojrzenia słuchacza, który przyjmie w siebie naszą opowieść.



Źródło strumienia myśli prawdziwych, choć niestety czasem budzących dezaprobatę, bije z potrzeby oczyszczenia, stanowiąc dziedzinę nośną dla literatury, która przyjmuje w swoje łożysko nurty autobiograficzne. Domniemana autentyczność opowieści jest o tyle nęcąca, że ludzka ciekawość nagle zyskuje szansę na lukullusową ucztę obnażanych sekretów postaci, które dotychczas kołowały w naszej wyobraźni jako ci wielkie, ale nieco koturnowe, odarte z pierwiastka człowieczej słabości. Pożywka naszych fascynacji ma kwaskowaty smak potencjalnie najczystszej wersji zdarzeń, nawet jeżeli zmąconej wtrętami subiektywizmu, który według mnie rozszerza spektrum obserwacji, pozwalając zmierzyć się z cudzą optyką i zbadać kontrapunkty czyjegoś życia.

Autobiografia to gatunek chętnie przeze mnie wybierany, a do jego niekwestionowanych walorów należy możliwość odśrodkowego poznania postaci. Dziś chciałabym Wam przybliżyć jedną z nich, będącą przedłużeniem monolitycznej osobowości Marii Czubaszek, a przyjemność kilkugodzinnego obcowania z damą satyry otrzymałam zupełnie przypadkowo, dzięki mojej Siostrze, której urodzinowym podarunkiem stała się niepozorna książka pt. „Nienachalna z urody”.

poniedziałek, 20 lutego 2017

Smycz ambicji, woal trwania - Honoré de Balzac "Blaski i cienie życia kurtyzany"

Heraldycy kultury przypisali sangwinicznemu lutemu wszystkie odcienie czerwieni – od winnego burgundu namiętności, poprzez wyzywający karmazyn, wstydliwość pierwszego zauroczenia sennych maków i koral pierwszego rumieńca, aż po żywiczną dojrzałość cynobru. Krótki miesiąc niezmiennie kojarzy się ze słodyczą upominków i czułością pieszczot i mieni się tonami ostrzeżenia, pasji, zatraty i uderzającej do głowy krwi, roztapianiem serc zapowiadając nieodległą odwilż i nastanie wiosny. Należę do osób, które ogrzewają się w cudzym szczęściu – tkliwe spojrzenia zakochanych emanują kojącą poświatą nadziei, a liryzm ciekawości popędza mnie ku jeszcze głębszym dociekaniom mechanizmu Miłości. A gdzie szukać odpowiedzi na dręczące nas pytania, jeśli nie w literaturze, której kamieniem węgielnym jest magma ludzkch namiętności?

Uciekając od walentynkowej samotności wybrałam towarzystwo charmanta, którego biografia stanowi wyśmienity przykład Miłości wiernej, oczekującej i ostatecznej – cierpliwej aż do obłędu i rozpaczliwych oskarżeń ukochanej o brak litości i skąpstwo (nie tylko zresztą emocjonalne). Mowa o Honré de Balzacu, przez lata przepalanego nieomal obsesyjnym uczuciem do nieprzystępnej Eweliny Hańskiej, wznoszącej szańce wymagań wokół pustych konwenansów i praktycznych wątpliwości.



Trudno o Miłość bardziej wyczekującą, niewzruszoną i dotkliwszą, a także – doskonalszy surowiec na powieść. „Blaski i nędze życia kurtyzany” to kolejna z komnat przybytku „Komedii ludzkiej”, azylu na każdą porę. Podczas wyśmienitej wiwisekcji królowej uczuć czytelnik będzie miał okazję ujrzeć wszystkie jej oblicza – bezgraniczne zaufanie i naiwną zatratę, oddanie interesowności i ślepe podążanie za konwenansem, determinację poszukiwań i czuwania oraz arystokratyczne chimery zżarzanej zmysłowości.

czwartek, 16 lutego 2017

Mielizna pozorów, czyli oczywista obecność – Roald Dahl „Matylda”

Zapytana o wspomnienia pierwszego dnia w szkole odpowiedziałabym: kruchy szelest szyfonowej spódniczki, odświętna czystość zeszytów i dziecięcych rączek, jeszcze nie zabrudzona granatowymi archipelagami kleksów, zapach przyborów i różanej marmolady… Oraz baczne i opiekuńcze, awenturynowe oczy pierwszej wychowawczyni, powiększone do monstrualnych rozmiarów przez okulary w liliowych oprawkach. Przez lata nagromadziło się w mojej pamięci wiele nauczycielskich twarzy, a choć każda posiadała swój indywidualny rys – grono pedagogiczne zlewało się w dziecięcej świadomości w organiczny twór wraz ze szkolnym gmachem. Z czasem zaczęła wzrastać moja ciekawość do zagadkowych historii, nadpisujących się gdzieś poza marginesem szkolnych sal, wypełnionych skrzypieniem kulawych ławek, dławiącym kredowym pyłem i gwarem rozbrykanych dzieci.



Wielokrotnie, lecz bezowocnie roztrząsany przeze mnie fenomen znikania i pojawiania się nauczycieli oraz zamiłowanie do „dopowiadania biografii” podejmuje Roald Dahl w słynnej „Matyldzie”, kolejny autor-legenda, kołujący na obrzeżach moich czytelniczych pragnień od wielu lat. Skrajność opinii o twórcy, wahających się od uwielbienia aż po pogardę, jedynie potęgowały moją niezwalczoną ciekawość. Dodatkowo, wspomnienia ekranizacji opowieści, pochodzące z tego samego okresu, co reminiscencje pierwszaka, budziły niejasne przeczucie, że osobiste zaznajomienie się z Matyldą może być albo zupełnym zauroczeniem, albo fiaskiem…

Lektura stała się dla mnie okazją do refleksji nad mocno upraszczającą życie percepcją osób, których obecność wydaje nam się zupełnie oczywista, jako konstytuowana przez przestrzeń, w których je spotykamy. Nośność „Matyldy” opiera się na obfitości trafnych spostrzeżeń, podsuwanych nam zwinnie przez autora poprzez szereg wyrazistych, niekiedy nawet drastycznych scen. Sama opowieść snuta jest lekko, lecz nie bez attyckiej soli ironii. Dlatego z tym większą przyjemnością pozwolę sobie przybliżyć Wam wrażenia, jakimi obdarzył mnie przebiegły Dahl,  w finezji karykaturalnej formy przemycający przenikliwość krytycznych opinii. Ostrze potępienia skierowane zostaje tutaj przeciwko kamiennej obojętności, dydaktycznej ciemnocie, parweniuszowskiej gnuśności i nikczemnej surowości wykorzeniającej marzenia i wrażliwość.

sobota, 11 lutego 2017

Słodka? - wstydliwa niewiedza, czyli trochę o tym, czego powinniśmy się nauczyć

To był jeden z tych przemoczonych dni, lepkich wsączającą się przez skórę, ołowianą wilgocią. Chłód marznącej mgły przenika wówczas na wskroś, aż do szpiku kości, rozcieńczając krew i wrażliwość, a pole widzenia zangle zawęża się do czubka własnego nosa, przysłoniętego szalikiem. Metalowy słupek, na którym opierał się przystanek wpijał mi się w plecy, odciskając ziębiącą pręgę, równoległą do linii kręgosłupa. Na gładkiej powierzchni, powleczonej popielatą farbą skraplały się lśniące łezki słotnego dnia. Moje przelotne spojrzenia szybowały od sylwetek przygarbionych chłodem przechodniów do mknących samochodów, by od czasu do czasu opaść w zadumie na fasady dobrze znanych budynków.



Nie wiem, jak długo trwały czyjeś proszalne nawoływania, zanim dotarły do mych uszu, szczelnie osłoniętych wełnianą czapką, osłoniętą dodatkowo przytulną głębią kaptura. 

niedziela, 5 lutego 2017

Banici własnych marzeń - David Mitchell "Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta"

Tysiąc jesieni Jakuba de Zoeta” kwitło na powłóczystych długich wieczorach i ospałych porankach, przeciągających się w słomiane zorza, jasne jak akacjowy miód.  To było moje pierwsze, obiecywane od dawna spotkanie z Davidem Mitchellem, lecz wiąż odraczane. Okazało się, że obraz dotychczas nieznanego autora, jaki powstał w mojej wyobraźni, był całkiem trafny. David Mitchell figurował w moich wyobrażeniach jako pisarz mistyk, pytający bajarz i łowca snów, a zarazem śmiały obserwator, nie stroniący od żartów, budujący światy lżejsze od przestworzy, a wyraźniejsze niż rzeczywistość. 




Jeżeli miałabym wskazać dominanty utworu – byłyby nimi Pamięć i Tożsamość. Zastanówcie się teraz, jak często pada w Waszych głowach pytanie o samego siebie. O Wasze imię, wspomnienia, dla których jesteście podatną gliną? Co w Was moglibyście uznać za stałe, a co zagarniacie w siebie ze świata? Przeformułowując pytanie – jak często próbujecie dotrzeć do własnego siebie? Próbę scalenia własnej tożsamości podjął jeden z służących:
"Słowo „mój” daje mi przyjemność. Słowo „mój” przynosi mi ból."
[D. Mitchell, "Tysiac jesieni Jacoba de Zoeta", s. 418]

A to dopiero jeden z cieni na peryferiach opowieści… Historia Mitchella to powieść o mocy słabnących wspomnień i niestrudzonym poszukiwaniu, wierności sobie oraz trwaniu w Czasie, w którego żywiole wspomnienia stopniowo gasną, przyćmiewane kolejami narzuconej wegetacji.

czwartek, 2 lutego 2017

STYCZNości - czyli trochę o minionym miesiącu

Pierwsze dni nowego roku to czas, w którym jeszcze powoli uczymy się prawidłowo zapisywać ostatnią cyfrę daty, chociaż nadal niezupełnie uświadamiamy sobie, że prolog nowego cyklu już za nami. Pomyłki budzą śmiech z własnej nieporadności, zapominalstwa i roztargnienia, ale również każą marszczyć brwi w niemym zdumieniu – a więc to już?

Mój styczeń był jednym z tych szybkich, wiecznie spóźnionych uciekinierów, którzy bezowocnie próbują przeskoczyć próg czasu. A to ze względu na istną zamieć obowiązków, jakimi mnie obarczył. Część z nich nie przerażała mnie już, dzięki pzdobytemu doświadczeniu (kaftanu dystansu nadal nie potrafię nawet skroić, a co dopiero przywdziać ;), część jednak napawała grozą, wprowadzając do labiryntu obcości. Lecz wydaje mi się, że chyba wszystkich nas to, co nieujarzmione wiedzą – paraliżuje strachem. Odpowiedzialność i lęk to ciasny splot, spojony zdrowym rozsądkiem i wrażliwością, dlatego przygarniam je jako nieodłączny komponent doświadczenia.



Gdybym miała opisać ten miesiąc, zyskałby tytuł uśmiechniętych w zadumie styczności. A jakich… O tym z wielką przyjemnością  opowiadam.

sobota, 28 stycznia 2017

Słodycz lukru - Honore de Balzac "Urszula Mirouët”

Patrząc na wirujące gwiazdki śniegu zastanawiam się, pod którą z puszystych zasp ukryła się przed nami godzina wytchnienia. Styczniowe poranki barwi już koralowy rumieniec, światła ulicznych latarni zamieniają biel w draperie kobaltowego brokatu, a wieczory wypełnia szelest kartek i słodki zapach wiciokrzewu, migdałów i mszystego miąższu persymony. Kiedy ogarniają mnie obawy przed rozsadzającymi ramy czasu obowiązkami, próbuję znaleźć schronienie pod skrzydłami książek, dającymi złudne wrażenie baśniowej sprawiedliwości świata. Na panteonie moich literackich bóstw zasiada Honoré de Balzac, niezrównany towarzysz, czarujący nauczyciel i ironiczny bon vivant, którego rubaszność sowicie zaprawiona jest cierpką trzeźwością diagnoz.



Po korytarzach okazałego gmachu „Komedii ludzkiej” przechadzam się z upodobaniem, podległa błyskotliwym uwagom mojego przewodnika, którego doskonały zmysł obserwatorski i przenikliwość psychologicznych osądów splata się z bezbłędnym poczuciem humoru. Przechodzę od jednego pokoju do drugiego, niepomna na kolejność poszczególnych tomów nań się składających. I tak, jakiś czas temu pokrętne czytelnicze ścieżki zaprowadziły mnie do „Urszuli Mirouët” – siódmego ogniwa arcydzieła, składającego się na „Sceny z życia prowincji”. Znając Balzakowski geniusz analitycznego rozbioru rzeczywistości, jego soczyste, nasycone szczegółami i zachwycającą finezją słowa opisy nie miałam wątpliwości, że nie będzie to czas stracony. Jeżeli poprzestać na przymiotach Balzaca jako wytrawnego portrecisty świata i ludzi, nie zawiedziemy się. Otrzymamy bowiem pejzaże odmalowane z wirtuozerią estety i bogatą galerię postaci zdumiewających swą dotykalnością. Nieco inaczej sprawy się mają z samą konstrukcją powieści, nieco przesłodzoną, dla wprawniejszego odbiorcy trochę naiwną i zbyt przewidywalną, ale wynagradzającą niedostatki złudnym poczuciem, że tak właśnie być miało.

czwartek, 19 stycznia 2017

Pszczela ofiarność - "Księżniczka" Jean Sasson

Domknęłam książkę i spojrzałam na fotografię zdobiącą okładkę – głębię kobiecego spojrzenia, utkwionego gdzieś poza kadrem, wzmagały nienagannie płynne linie czarnego kohlu i tęskny, pytający blask. Koniec opowieści zbiegł się ze schyłkiem dnia. Wieczorną ciszę niespodziewanie przerwał cichutki szelest – nie byłby słyszalny, gdyby nie gęstniejąca cisza styczniowej nocy. Okrągły dotychczas płomień świecy, wrząco żółtej, jak tkliwe płatki słoneczników, zaczął się chybotać, przestępując od smolistego knota świecy do pustego ciała martwej pszczoły, zastygłej w wosku, a teraz nagle odsłoniętej. Uderzyło mnie podobieństwo owada pogrzebanego w dziele swoim i swoich sióstr do daremnych starań kobiety, która powierzyła swoje losy przyjaciółce z kraju obiecującego swobodę. Książką, którą właśnie odłożyłam była Księżniczka” Jean Sasson.



Kultura Bliskiego Wschodu magnetyzuje swoją niezrozumiałością, pozornym absurdem i nieprzystawalnością do reguł wpajanych nam, ludziom Europy od najmłodszych lat. Muzułman portretuje się jako zapalczywych fanatyków, rzadko ogniskując uwagę na filozofii dialogu i otwierając się na obcego, który ma więcej niż jedno oblicze. Tajemnice świata Orientu poznawałam dotychczas z wydawnictw popularnonaukowych, lub zdobycznych folderów, przywożonych przez znajomych. Arabia Saudyjska ma w mojej wyobraźni słodko-lepki smak karmelowego miąższu daktyli sukari, lgnących do podniebienia niebiańską wręcz przyjemnością i ciężki zapach kadzideł, owijający nadgarstki grubymi łańcuchami sublimacji ambry, piżma i nardu. W wyobraźni karmionej baśniami, suchością faktów i pielęgnowanymi asocjacjami podkoloryzowana uprzedzeniami beletrystyka, podejmująca temat złotej niewoli kobiet Wschodu jawiła mi się jako przykra, wymuszona hiperbolizowanym cierpieniem i wewnętrzną szamotaniną bohaterek. Wzdragałam się również przed językiem, jakim snute są te opowieści. Jak więc odebrałam „Księżniczkę”?

sobota, 14 stycznia 2017

Zziębnięte - "Ósme życie (dla Brilki)" t. 1 Nino Haratischwili

Zastanawiacie się czasami, skąd przychodzą do nas książki i na ile lekturę zabarwiają najświeższe wydarzenia? Ta myśl przyszła mi do głowy, kiedy zamknęłam już „Ósme życie (dla Brilki)”, Nino Haratischwili, książkę, której tytuł podała mi dziewczyna, wówczas jeszcze wierząca w Miłość. Domykając angażującą emocjonalnie i obezwładniającą niekiedy opowieść o losach rodu Jaszich uzmysłowiłam sobie, że wieloletnie uczucie dziewczyny roztrzaskało się niedawno w ostre drobiny, zagarnięte w kopczyk naprędce zbudowanej relacji.



„Ósme życie (dla Brilki)” było moim pierwszym spotkaniem z literaturą gruzińską i nigdy nie zastanawiałam się nad tym, co może znamionować beletrystykę z tego nieznanego mi kraju. Zdumiona, przyjęłam w siebie opowieść przeszywającą na wskroś, konfrontując własne mniemania o szeroko rozumianej miłości z tym, co przekazała autorka, w słowach wolnych od tkliwości i nabrzmiałych prawdą. Tak, tego, czego zdecydowanie brak w powieści Haratischwili to idylliczne prześwietlone idealizmem obrazki, kreślone w pastelowych słówkach, a zastępuje ją trzeźwa diagnoza interpersonalnych relacji, niekiedy brutalna, dojmująca bezwzględną szczerością.


środa, 11 stycznia 2017

Szukając... - "Zawsze" Guillaume Appolinaire / Słowa od nowa

Lubię smakować słowa, rozkoszować się Pięknem ich pierwotnego znaczenia, wyłuskiwać sensy spod tysięcy spłowiałych warstw znaczeń, okrywających rdzeń... Dlatego wciąż ich szukam. Istnieją pośród nich pojęcia głębsze niż ocean, rozpościerające się bezkresem daleko poza naszą świadomość. Wypowiadamy je, wzruszając obojetnie ramionami, niepomni odwiecznych znaczeń, zupełnie nie ważąc na tkwiącą w nich Nieskończoność. Kiedy padają, jak suche liście lub tylko przelatują przez umysł w odblasku przelotnej myśli, nie zastanawiamy się nad bezmiarem, codziennie spłycanym aż do budzącej pusty śmiech mielizny; stąpamy nieostrożnie po linie niespełnionych obietnic, uśmiechamy się ponad zdawkowymi ucieczkami do pustych ogólników.


Jest ich wiele, wszystkie bezbrzeżne, szybujące daleko poza wąskie koryta naszych wyobraźni. Pośród nich kołuje proste ZAWSZE, osiadające lekko na wszelkich zapewnieniach, używane w odpowiedzi na pytania o przyzwyczajenia, błahostki zgrzebnej rutyny, ciskane prędko, bez namysłu. ZAWSZE, według najprostszych pojęć, jest silnie zakotwiczone w czasie, a to jedna z nieprawd iluzorycznego bezpieczeństwaZAWSZE trwa i nasze naiwne przekonania nie mogą tego zmienić. Mówimy ZAWSZE, ponieważ łatwiej podjąć próbę odzwierciedlenia rzeczywistości w słowie, migoczącym bogactwem znaczeń. Admiratorów ekonomii czasu cieszy przywilej zabarwiania słów niepewnością, bez ostrożności i rozwagi, bez refleksji nad się jego pierwotną treścią, przenosząc rolę odszukiwania znaczeń na adwersarza.



Zmęczona nieco styczniowym impasem, drżąc w objęciach siarczystego mrozu, zaczęłam odczuwać dojmującą potrzebę nowości, odmiany, która przyda kolorów łagodnym zimowym zestrojom bieli, zgaszonych brązów i przejmująco zimnych spopielonych szarości. Lektura jednego z wierszy Guillaume Appolineaire’a uzmysłowiła mi, do czego rzeczywiście lgną moje tęsknoty.

sobota, 7 stycznia 2017

Tchórzliwe pragnienie - "Koralina" Neil Gaiman

Strachliwe ze mnie stworzenie – przyznaję uczciwie. Strachliwe tak haniebnie, że na samą myśl o niektórych silnie zakorzenionych, wewnętrznych lękach drętwieje mi skóra i oblewa lodowaty pot, a paznokcie wbijają we wnętrza dłoni. Tym razem nie mam na celu swym wyznaniem wzbudzać litości, lecz zamierzam podnieść rękawicę (może być seledynowa, czemu nie?) i stawić czoła lękom. Jednym z moich noworocznych postanowień było zrzucenie przemoczonej pelerynki tchórza i pierwszym krokiem stał się zwrot do źródeł, a więc nauka od najlepszych. W książkach już nie raz i nie dwa znalazłam odpowiedź na dręczące mnie pytania. Jako wielbicielka światów, wyczarowywanych przez Neila Gaimana uznałam, że najlepszą nauczycielką będzie rezolutna dziewczynka, z którą łączy mnie aż niezdrowy poziom identyfikacji. Chyba domyślacie się, że chodzi o Koralinę, prawda?



Powrót do dobrze znanej opowieści przyniósł jednak coś ponad radosne uniesienie, spowodowane odnalezieniem niemal zapomnianych urzeczeń. Jak to zazwyczaj bywa, ponowna lektura zaowocowała reinterpretacją, a skupienie na ściśle sprecyzowanym zagadnieniu poszerzyło się o kolejne zaskakujące odkrycia, pojawiające się właśnie teraz, kiedy dręczy mnie dojmująca potrzeba rozjaśnień wielu kwestii.  


piątek, 6 stycznia 2017

Zaczerpnąć oddech i wrócić - "O czym szumią wierzby" Kenneth Grahame

Bywa, że zaczyna nam doskwierać dobrze znany, oswojony zadomowieniem świat. Niepodziewanie zaciszne pokoje stają się duszne, niespieszny rytm dnia nuży jednostajnością i ogarnia nas nieprzemożne pragnienie ucieczki do Nieznanego, kuszącego swą tajemniczością. Zew przygody? Czy zwykła ciekawość świata, którego Piękna nie zasmakujemy, jeżeli nie zbierzemy się na odwagę.




Potrzeby, dojrzewające w nas jakiś czas często eksplodują wraz z przełomem. Tak było w przypadku bohaterów opowieści „O czym szumią wierzby” Kennetha Grahamme’a, u których potrzeba zmiany stawała się palącą wraz z przełomem pór roku. W żyłach Krecika krew wzburzyła się pewnego wiosennego ranka, podczas porządków, natomiast u Szczura Wodnego została podsycona przez jego wędrownego pobratymca w znojnej porze żniw. A swoją drogą, czy to nie znajomy wybieg – pragnienie ucieczki od koniecznych obowiązków? ;)

wtorek, 3 stycznia 2017

Zasłuchanie w sobie, czyli "Światło, którego nie widać"

Literatura współczesna nigdy nie stanowiła celu moich czytelniczych dążeń. Nie mogłam się przemóc, by samowolnie sięgnąć po powieści powstałe całkiem niedawno, jakby w obawie przed nagłym natarciem motywów, od których staram się uciec każdego dnia, chroniąc się w cieniu bezpiecznej, lecz po prawdzie, zacierającej nieco ogląd rzeczywistości, wygodnej pieczarze nieco przykurzonych opowieści. Jeżeli dodać to tego jeszcze drugą wojnę światową jako tło wydarzeń, należałoby przyjąć, iż „Światło, którego nie widać” nigdy nie rozbłyśnie na liście moich lektur. A jednak książka ta niespodziewanie wdarła się do mojej biblioteczki, całkowicie zaburzając dotychczas przyjęte strategie doboru lektur. Jako prezent urodzinowy wzbudziła nie tylko euforyczny pisk, zduszony łzami wzruszenia, ale przede wszystkim przypomniała mi, jak to jest zatopić się w historii tkaną z słów prostych, aż przezroczystych w swej zrozumiałości, niekiedy lodowatych prawdą aż do bólu.


Powieść Anthonego Doerra początkowo budziła mój czytelniczy sceptycyzm – przyznaję uczciwie. Bałam się treści ukrytej pod lazurem  okładek nie tylko dlatego, że omijam wątek Wielkiej Wojny, ale przede wszystkim – jak wytłumaczę Darczyńcom moją niewiedzę, co odpowiem na pytanie, czy prezent był udany. A więc tchórzostwo przed okazaniem niewdzięczności? Nie tylko… Szczęśliwie strach okazał się jedynie chwilową słabością.