wtorek, 7 marca 2017

W cieniu kamieniejących drzew - Marie Benedict „Pani Einstein”

Być może lekkie napomknięcie w lutowym zbiorze zachwytów rozbudziło nieco Waszą ciekawość, dotyczącą podarowanej tajemniczej książki. Klaudynie zawdzięczam poniżej opisane, gęste od niezgody, współczucia i bezsilnego gniewu. Wciąż świeże, nieokrzepłe refleksje, unoszą się rozedrgane wzruszeniem z otrzymanego podarunku, jak przeczucia jego wewnętrznej obfitości. Postać Milevy po raz pierwszy wynurzyła się przede mną spomiędzy szpalt kobiecego magazynu, kilka lat temu. Szkic sylwetki cierpliwej i pokornej badaczki, podległej kakofonii konwenansów i zduszonej jarzmem obowiązku już wówczas rozbudziło mój sprzeciw wobec wewnętrznego rozdarcia. Wyrzeczenie się siebie dla genialnego męża przybiera formę potulnego cierpienia przysłoniętego mlecznym kloszem rodzinnej sielanki. „Pani Einstein” stanowi owoc drobiazgowych poszukiwań i osobistych fascynacji Marie Benedict.  

Oparta na solidnym podłożu szerokiej bibliografii, pamiętników głównej bohaterki oraz jej listów, należy do jednej z opowieści zbyt długo niknących w gąszczu spekulacji, domagających się wydobycia na światło dzienne melodią monotonnego głosu przebijającego spod splątanych naukowych formuł, przyćmionych blaskiem geniusza.



Ścieżki interpretacyjnych poszukiwań wytyczyłam opierając się na moich oczekiwaniach i przypuszczeniach, a lekturę wzbogaciły wrażenia samej Klaudyny (stuk!) i enigmatyczny impas położenia Milevy skontrastowany z biografią Marii Curie-Skłodowskiej. Drążyłam więc powieść z wyostrzoną uwagą, niekiedy strofując główną bohaterkę, innym razem złorzecząc Einsteinowi, nakreślając sieć równoległych między tą parą a resztą bohaterów, świadoma nieprzystawalności jednostkowych losów i niemożliwości nagięcia do cudzych wyobrażeń. Geometryczną obojętność biegu przeznaczenia reguluje nieodwracalność zdarzeń i brak stycznych pomiędzy jednostkami, dyktowany prawidłami społecznymi oraz – co równie istotne – charakterami samych figur, odkształcającymi się w tym ślepym zdążaniu do celu, weryfikowanego biegiem lat.

Mileva portretuje samą siebie poprzez drążenie własnej postaci oraz wrażliwości czytelnika niekończącymi się, zazębiającymi z biografią pytaniami. Odsuwając się od odpowiedzi, wymyka  się od przejęcia odpowiedzialności za samą siebie, w uległości oczekiwaniom innych. Jej historia to pasmo potulności i próba wciśnięcia się w sztywną formę oczekiwań. Namnożenie pytań retorycznych to swoista gra z czytelnikiem – odpowiedź na większość z nich aż razi oczywistością, lecz wybory Milevy są przeciwstawne rozsądkowi. Racjonalizm błyskotliwej, lecz obawiającej się stać się cudzym rozczarowaniem bohaterki to kolczasta obroża bezwarunkowego posłuszeństwa w zamian za marność rzadkiej aprobaty, urastającej w jej oczach do największego z wyróżnień. Mitzę rozrywa immanentny niepokój, łagodzony precyzją, objawiającą się w skrupulatnym wypełnianiu każdego z powierzonych lub narzuconych obowiązków.


Jej problem polega wpojonym we wczesnym dzieciństwie przekonaniu o własnej bezużyteczności. Typowość młodzieńczych pragnień odrzucała, by zaskarbić sobie dumę ojca, którego troskliwość przybrała wyraz w dążeniu do gruntownej edukacji córki i rozbudzaniu jej pasji. Jawna dezaprobata ze strony matki, surowa dyscyplina wychowania i wysokie oczekiwania postrzegam jako symptom macierzyńskiej opiekuńczości i obawę przed przyszłym bolesnym upadkiem. Postać matki Milevy jest szczególnie ważna, ponieważ służy za zwierciadło losów kolejnych pokoleń, mieszcząc w sobie zarówno przeczuwane przetrącenie złudzeń, jak i asonans przejmowanych nawyków. Od niej Mitza nabędzie od niej odruch modlitwy i oraz rytualizację wspomnień o córce. Świat pani Marić podzielony na przeszłość i przyszłość, przeszywa gruba nić pamięci zagasłych generacji. Akceptacja ze strony matki jest dla Milevy zaskakująca i nieoczywista, a spokój kamiennej wiary i chłodnej miłości ocieniają skrzydła zmarłego przed laty rodzeństwa oraz rytualizacja cmentarnianych wizyt. Te ostatnie zostaną pojęte i przejęte przez Milevę dopiero wiele lat później, wzbogacone gorzkim piołunem doświadczeniem.
Mileva spętana obawami rodziców i napięciem między nimi sama przestaje wierzyć w swą świetlaną przyszłość. Z jednej strony polega na opinii matki, z drugiej pragnie zrównoważyć swoją nieprzydatność ciężką pracą dla ojca, a w konsekwencji i tak musi poddać się nieprzewidywalnym czynnikom zewnętrznym, jakie sprowadza na nią edukacja w Zurychu. Początkowo uniwersytecka przygoda Mitzy opiera się na ukrywaniu w bastionie naukowych rozważań, ucieczce od rozrywek w mizantropię zdystansowanej badaczki, ale okazuje się, że dziewczęta z pensjonatu Engelbrechtów bynajmniej dalekie są od poniżania jej i deprecjacji jej wartości.
A jednak w pewnym sensie wszystko się zmieniło, jakby ogromna gumka starła najdroższe wspomnienia i plany, które tu snułyśmy.
Przyszłość została otwarta na oścież.”
[Marie Benedict „Pani Einstein”, s. 132]

Pomiędzy nią, a trójką studentek zawiązuje się nić porozumienia oparta na umiłowaniu muzyki, natury i konieczności wywiązywania się wzorowo z ról uczennicy i dobrze prowadzącej się młodej damy. Więź pomiędzy skromnie ubranymi brunetkami cementuje także poczucie obcości w zachodnioeuropejskim świecie. Podległość rygorom stosownej garderoby jest jednocześnie posłuszeństwem postulatowi praktycznego minimalizmu, mającemu podkreślić profesjonalizm  i wyrzeczenie się kobiecej próżności w imię wykreowania spójnego wizerunku kobiety nauki. Spośród dziewcząt najbardziej swą trzpiotowatą bezpośredniością wyróżnia się Ružicalekkomyślna piękność o brązowych oczach i wydatnych ościach policzkowych, niecierpliwa, frywolna miłośniczka słodyczy i przyznam, że to ona zaciekawiła mnie najmocniej.

Najgłębsza przyjaźń zawiązuje się jednak pomiędzy Mitzą a Helene. Błyskotliwa w swej serdeczności, ujmująca talentem słuchaczki, podobnie, jak Mileva, zmaga się z kalectwem. Jednak w przeciwieństwie do niej, nie skupia się na opiniach innych, odrzucając je dla samodoskonalenia i wierności własnym przekonaniom. Opanowana, lecz zaborcza Helene jest ankrą przyjaźni pomiędzy dziewczętami, a postawione przez nią ultimatum stanie się jednym z orientacyjnych, choć wątpliwych punktów na mapie wspólnej przeszłości. Przyjaciółki powrócą do niego po latach, by pojąć, że ciążące nad nimi widmo zniewolenia kostycznością poglądów i emocjonalną dysfunkcją społeczeństwa było nie do zwalczenia. Normy społeczne wspierają się na nienaruszalnym jeszcze filarze konserwatyzmie męskiego sybarytyzmu.
Wraz z upływem czasu więź pomiędzy wychowankami srogiej Pani Engelbrecht ulega rozluźnieniu, czego objawem staje się dezorganizacja i późniejsze całkowite zarzucenie muzycznych interludiów. Do świata dziewcząt najpierw wkracza intruz pod postacią Alberta, by spóźnienia i dekoncentrację zastąpiły potajemne wyjścia dziewcząt na spotkania z ich adoratorami. Odurzona radością naukowych dysput w Cafe Monterale i sekretnych spotkań z Albertem, Mileva odsuwa się od przyjaciółek, nie zauważając, że one same również potrzebują miłości i prawa młodości rozumianej jako napięcia pomiędzy płciami je również obwiązują. Jednakże ultimatum wierności między Helene i Mitzą ulega zerwaniu tylko pozornie. Nie ma w nim sprzeniewierzenia się samym sobie, lecz po prostu zdążanie ku kolejnemu etapowi, wyznaczanemu przez uzus, dzięki czemu rozłąka nie obejmie sfery mentalnej. Nawet po latach dawna przyjaciółka nadal pozostała prostolinijną istotą i jako jedna z nielicznych zauważa trawiącą Milevę pustkę, barbarzyńską brutalność, psychiczną przemoc Alberta, skutecznie opierając się urokowi noblisty.

Mitza, osłupiona zaskakującą akceptacją otoczenia, zamienia strategię chronicznej uciekinierki na towarzyskie rozmowy, a przyjemności czerpanej z nauki i sumienności przez jakiś czas nie przyćmiewa nimb zalotnika. Jej szkolny opiekun, profesor Weber to onieśmielający swoją inteligencją i czerpiący rozkosz z niewiedzy wychowanków nauczyciel starej daty. Siłę autorytetu opiera na lodowatości i dystansie, opartym na nieustannym podkreślaniu sukcesów pedagoga, upostaciowanych w sylwetkach wybitnych badaczy. Konserwatyzm Webera splata się ze sztywną życzliwością pracowitej  Milevie, lecz przychylność nauczyciela kończy się – jak w wielu innych przypadkach – w momencie, kiedy dziewczyna nie okazuje się tak kryształową, jaką chce ją widzieć.
„Dobrze wiedziałam, że choć pierwszy krok jest najtrudniejszy, drugi wcale nie jest znacznie łatwiejszy.”
[Ibidem, s. 10]

Niskie poczucie własnej wartości Milevy stanowi ponure pokłosie serbskiego wychowania. W jej ojczyźnie kalectwo wykluczało małżeństwo, czyniąc dziewczynę wadliwym, odtrącanym przez wytrawnych poszukiwaczy towarem. Rozjątrzające płytkością to krzywdzące postrzeganie kobiet w kategoriach żywego inwentarza, przyjmowanym z całym dobrodziejstwem albo wcale. W przypadku Milevy nie chodzi więc nawet o zewnętrzne niedyspozycję, brak wdzięku, lecz klątwę deformacji, w wyniku której stanowiłaby ona dla potencjalnego męża jedynie balast.


Wkraczając w nową przestrzeń, Mileva zauważa, paradoks pierwszego kroku. Okazuje się, że przełamanie ograniczeń i odwaga na opuszczenie bezpiecznego eremu nauki jest dopiero początkiem zaistnienia w świecie aż nazbyt schematycznym, przygnębiającym surowością praw. Na dziewczynie odcisnęło się palące piętno mnóstwa uprzedzeń, nieustannie jej uświadamianych i doprowadzających do zakorzenionych u podstaw tożsamości głębokich kompleksów, wciąż wzmaganych, nawet, jeżeli chwilowo przysłania je pozór swobody. Uprzedzenia opierają się zarówno na czynniku czysto biologicznym, jak i socjologicznym. Faktorem odmienności jest automatycznie przypisywana kobiecie słabość, a przepaść pogłębia niski wzrost i kalectwo. Wszystkie te komponenty przysłania rola pochodzenia – jako emigrantka z Zagrzebia Mileva musi stawić czoła ksenofobicznej degradacji, przy czym najtrudniejszy okazuje się w tej kwestii jej pobyt w Berlinie i Pradze. Mileva usiłuje sforsować ścianę uprzedzeń frenetyczną i wycieńczającą poprzez swoją daremność manifestację samodzielności, odgrywając rolę posłusznej córki, sumiennej uczennicy, pogodnej towarzyszki, a w garderobie kolejnych lat wiszą już ciasne kostiumy matki i żony.
Odruchem obronnym Milevy jest próba nieustannego przetłumaczenia świata na klarowny system Boskich praw, którego krystaliczna regularność miałaby jednocześnie zapewnić jej poczucie bezpieczeństwa i namiastkę stałości. Wrażliwa uciekinierka w sfery nauki, ogarniając pomieszczenia spojrzeniem, odruchowo dokonuje sumy kątów prostych, uporczywie poszukując symetrii we wszechświecie. Poruszające wysublimowanie i tęsknota za kosmicznym porządkiem skłania ją do poszukiwania analogii fizycznych doskonałości również w sztuce. Co więcej, Mileva rozpatruje swoje kalectwo przez pryzmat newtonowskich praw. Nauka jest aktywnością, dzięki której Mileva może poczuć związek z Transcendencją, a epifanie, jakich doznaje sycą ją poczuciem siły, której jednak nie wykorzystuje, by wywalczyć sobie zasłużoną pozycję kobiety niezależnej. Niemożliwość rozwoju kobiet w cieniu mężczyzn świetnie ujmie Helene, podsuwając Milevie obraz drzew, nie mogących się rozwijać z braku przestrzeni. Przyduszenie cudzą osobowością zaznają obydwie, odgrywając role wzorowych matek, całkowicie pozbywające się własnych zainteresowań, by w podporządkowaniu hegemonii mężów zginąć w domowej rutynie.
Historia Milevy jest o tyle wstrząsająca, że w jej biografii zawiązuje się niemota wielu innych kobiet, których ambicje i młodzieńczy idealizm podcięło wyrzeczenie się własnej indywidualności w imię matrymonialnego dobra. Ofiarność wyścielająca domowe pielesze i jednocześnie pożerana płomieniami domowego ogniska była trybutem składanym przez kobiety mężom, którzy w świetle społecznych umów zapewniali im byt, a w gruncie rzeczy ich siła bazowała na harcie ducha żon. Wydaje mi się, że źródło problemów Milevy tkwiło w jej inercyjnej strategii i skamienieniu w poczuciu słabości i zdumiewającej odmowie godności samej sobie, czego wyraz może stanowić wspinaczka z dziewczętami. Wówczas to Mileva odkrywa, że jej niedyspozycja nie była spowodowana wadą biodra, lecz brakiem podjęcia próby, a więc jest to bariera czysto psychiczna. Deformacja biodra była w oczach ojca Milevy boskim podarunkiem, otwierającym jej drogę ku lepszemu, doskonałemu światu – sanktuarium nauki, do którego jednak wstęp został jej odmówiony przez uległość namiętności. Kalectwo, najwyraźniej uwidaczniające się na prostej drodze, to wymowna metafora złudnej łatwości życia. Najwygodniejsze, poręczne rozwiązanie zawsze staje się tym najgorszym z możliwych. Lekkość jest brzemieniem, stępiającym waleczność, spostrzegawczość, rujnującym samodzielność.
Taką bezbronną, przeświadczoną o swej szpetocie i dziwaczności poznajemy Milevę na początku jej drogi, by dziwić się bezzasadności zarzutów wytaczanych samej sobie. Taką też wyrywa ją z dziewczęcych złudzeń Einstein. Pełna nadziei dziewczyna, uwielbiająca ciasto z melisą i wciąż mająca w pamięci zapach domu – mieszaninę drewna, kurzu i przypraw – wpada w sidła miłości od pierwszego wejrzenia, wytrącającej z rąk książki i niwelujacej instynkt samozachowawczy. Zachłyśnięcie akceptacją ze strony czekoladowookiego wielbiciela z burzą loków, wpraszającego się na muzyczne wieczorki i ujmującego kurtuazją oraz delikatnością pieszczot łączy się z naiwną wiarą Mitzy, że płaszczyzną ich porozumienia stanie się nauka. Czytelnik ogląda czułostkowe obrazki – takie, jak choćby moment, w którym Einstein użycza koleżance parasolki,  czy urokliwe „naukowe notatki” na temat uśmiechów – rzadko, przeczuwając, że idylla stanowi zapowiedź koszmaru na jawie. Początkowa troskliwość admiratora, skłania do podejrzeń, że w natychmiastowej akceptacji Milevy tkwiła wyrafinowana manipulacja. Trudno jednak określić, na ile Albert zdał się w swoim wyborze na łatwość plastycznego tworzywa. Jego natręctwo i bezkompromisowość, spóźnialstwo oraz chłopięca dezynwoltura zwycięzcy, świadomego swej bezkarności ma przykry odcień, budzący irytację i złość o infantylność oraz brak poczucia odpowiedzialności i nieobliczalność.
Podczas skromnej i niejako wymuszonej uroczystości ślubnej, na religijność Milevy nakłada się przesąd. W krwawych winnych kroplach dziewczyna dostrzega wróżbę własnych krzywd. Do jaskrawych błędów, budzących jednocześnie współczucie i zrozumienie, należy kurczowe trzymanie się tego, co jej szkodzi. Pobrzmiewa w tym gorączkowość prób ocalenia skrawków ulatującej młodzieńczej wiary w miłość, mogąc częściowo usprawiedliwić błędność wyborów. Marzenia Milevy się spełniają, lecz jakże groteskowe to ziszczenie, podobne ciśniętemu w twarz jałmużnicy szyderstwu z jej łatwowierności. Bohaterka zżywa się z poczuciem własnej bezwartościowości tak silnie, że stanowi to immanentną część jej natury. I tak nawet jej pierwsza ucieczka od Alberta jest tak naprawdę podległością cudzym planom. Przeświadczenie własnej niedoskonałości i poniżająca autodegradacja, demaskowana podczas podejmowania kolejnych decyzji, zasmucających łatwowiernością brnięcia coraz niżej, powodują że dziewczyna natychmiast lgnie do pierwszej osoby okazującej jej sympatię, a jest w tej gotowości jakaś zwierząco-dziecięca, bezwarunkowa i szczera ufność.
„Gdy moje wargi poruszały się, gdzieś w środku moja niewinność i zaufanie zmieniały się w nieczułą hardość.”
[Ibidem, s. 28]

Delikatność i ofiarność Milevy ulega skamienieniu pod skorupą hardości, oporności i podsycanej niezgodzie na reifikację, jakiej dokonuje najbliższa jej osoba, spychając ją do roli posługaczki i piastunki. Dynamika osobowości Milevy obejmuje wewnętrzne przeobrażanie w dumną bojowniczkę o własną niezależność, wydartą jej już u progu nowego wspólnego życia. Tak przynajmniej chce widzieć siebie sama bohaterka. Kostium, osłaniający tajoną wściekłość, krzepnie w skorupę irytującej bezwładem apatii, lecz rozsadza go szkwał wewnętrznych rozterek. Czytelnik musi zmierzyć się z szeregiem refleksji, których mogłoby właściwe nie być, gdyby Mileva zdała się na egoizm, jednak jej moralność i precyzja w wykonywaniu obowiązków nie mogła pozwolić na ich zarzucenie. I właśnie mnie samą ta jagnięca potulność i swoisty masochizm doprowadzał do pasji i zasmucenia, każąc wysuwać oskarżenia nie tylko przeciwko Einsteinowi, ale także przeciwko Milevie, akceptującej narzuconą jej rolę.
Wzbierająca w niej fala tkliwej i bezgranicznej miłości do Alberta jest na tyle niepowstrzymana, że niemal ociera się o skandal, który w obliczu nieskończonego uczucia macierzyńskiego do nowonarodzonej córeczki jest niczym. Czeluść wydrapaną przez rozczarowanie ukochanym wypełnia matczyna miłość, a choroba Lieserl, silniej niż naukowe epifanie, uzmysławia sens życia Milevy, by zaraz go wyszarpnąć z jej jestestwa. Węzeł żałoby zawiązuje się jedynie pomiędzy Milevą a rodzicami i odtąd Mitza podąża za świetlistym wspomnieniem jasnookiego maleństwa, którego duszyczka wciąż powraca, ewokując bliźniaczość biografii matki i córki, przetrąconych żałobą i tęsknotą za przedwcześnie pogrzebaną pociechą. Po uniesieniu żałoby, w którym tworzy zupełnie nową koncepcję, będącą podwaliną epokowego odkrycia, nieobecność Lieserl staje się nieprzeniknioną otchłanią, strącającą na dno inercji.
 „Musiałam udawać, że nie czuję nic.”
[Ibidem, s. 121]

Jako kobieta Mileva musi wykazywać się większą sumiennością i pracowitością niż jej koledzy, a uparte zdążanie do celu i determinacja zdefiniuje jako krucjatę. Podobnie, kobieca wszechstronność objawia się w pogodzeniu obowiązków matki, żony i gospodyni oraz naukowej partnerki męża. Ten ostatni aspekt jej życia był promieniem nadziei na odzyskanie nici porozumienia. Niestety, język nauki okazuje się niewydolnym jako medium miłosnej komunikacji, ponieważ nie przystaje do sfery emocjonalnej. Partnerstwo staje się pasożytnictwem silniejszego, intelektualna symbioza wynaturza się w koszmar helotyzmu, a maska obojętności uwiera coraz bardziej.
 "(...) a marzyciele często potrzebują opiekunek.”
[Ibidem, s. 333]

Życie poślubne państwa Einsteinów, kiedy już mąż opornie zgodzi się dzielić z żoną mieszkanie, reguluje otumaniająca monotonia domowych obowiązków, rozpięta na strunie czekania, a są to obowiązki, od których dotychczas chroniła ją ojcowska troska. Przyspieszona edukacja życiowa odbywa się pod skrzydłami matki, a prace domowe przyrównane zostają do pętli grawitacyjnej, z której nie może się wyzwolić. Biologiczna rola matki jest postrzegana przez Alberta za złośliwą premedytację, ingerującą w jego męską wolność. Paląca jednostronność, astygmatyzm emocjonalny, empatyczna próżnia, brak szacunku do Milevy jako osoby, a co dopiero ukochanej kobiety, ukazuje, że lukratywność kontraktu miłosnego tych dwojga tutaj opierała się na potencjale wszechstronnej Milevy. Autoperswazje, nieskuteczne zaklęcia i kłamstwa, jakimi siebie karmiła przetykały zadania tak w mniemaniu Alberta oczywiste, jak obowiązki posługaczki i piastunki. Obecność i ciężka niedoceniania praca to aksjomat, którego naruszenie oznacza złamanie elementarnej zasady pożycia. 
Dla Milevy charakter kompensacyjny ma prowokowane przez nią samą zakochiwanie się na nowo i ślimacza ucieczka w głąb siebie. Obrzucana oskarżeniami o wybujałą emocjonalność i niecierpliwość zamyka się w sobie, wstydząc się własnej podmiotowości i potrzeb. Postawiony sobie postulat odporności ulega nadłamaniu w kolejnych próbach i kontraktach naukowych z mężem, które ostatecznie wyradzają się w upadlającą umowę, redukującą ją do niewolniczego cienia, postępującego w echu mężowskich władczych zachcianek. Wielkopańskie gesty Alberta polegają na automatyzmie pocieszeń i asemantycznych odpowiedzi, obezwładniając wymuszeniem i oschłością, czerstwe w braku związku z rzeczywistością. Szaleniec hartowany sławą posuwa się w swoim egoizmie do oskarżeń żony o karygodny egoizm, by ostatecznie mianować ją prowodyrką zdrad.
„Jesteś geniuszem, ale nie masz pojęcia o ludzkim sercu.”
[Ibidem, s. 251]

Mileva porównuje naukową ekspansję męża do działań pająka, osnuwającego siecią cały kontynent, a misterna pajęczyna przezeń tworzona opiera się na solidnych gałązkach rodziny – odepchniętej żony i dwóch synków, z których starszy, z powodu ciągłej nieobecności ojca wcielił się już w jego rolę, opiekując się młodszym braciszkiem. Kostium papy – brzmi rozczulająco i każe pochylić głowę w zawstydzeniu bezmyślnością Alberta. Symbolikę pajęczyny można poprowadzić głębiej – ponieważ cała rzeczywistość Milevy to sieć lepkich demarkacjiuprzedzeń, poniżeń, prób dorównania kroku czyimś oczekiwaniom. Strach przed naruszeniem granicy jest u bohaterki warunkowany lękiem, że mogłaby stać się silną kobietą, którą pragnęła się stać, lecz przyzwyczajona znosić niewygodę cudzych pragnień, nie odważa się wkroczyć na ścieżkę wyswobodzenia. Potrzask rozterki i skłanianie karku pod gilotyną opinii wyradza się w grę pozorów, mamiących także ją samą. 
Żałosność kamiennej metafory małżeństwa, jaką układa Einstein twierdząc, że razem z Milevą tworzą organiczną i nienaruszalną całość, koresponduje z wykoślawieniem pierwszych młodzieńczych pieszczotliwych pseudonimów. Dollie i Johnnie stają się obcymi sobie intruzami we własnych życiach, przy czym apodyktyczny Albert uzurpuje sobie prawo do światowych zaszczytów i fundowania męskich przyjemności. Mitza staje się w jego rękach bezwolną marionetką, podrygującą w rytm aprobaty. Nauka, mająca stać się jej kamieniem węgielnym miłości, stała się polem starć o palmę pierwszeństwa. Mileva przegląda się w oczach innych, by ujrzeć samą siebie jako „dziwną, kulawą, nieśmiałą żonę” geniusza, a dopiero najzwyczajniejsze lustro obnaży przed nią spustoszenie samoupodlenia. Lapidarna autoprezentacja podkreśla zarazem grę samego Alberta, ujmującego świat swą pokazową wersją genialnego bywalca, nieodpowiedzialnego, zapominalskiego, lecz czarującego nonszalancją. Brązowe oczy wyzute z ciepła, ostygłe i wężowe oraz twarz wykrzywiona grymasem obrzydzenia budzą strach Milevy i ostatecznie uzmysławiają jej wagę własnego błędu, którego przypieczętowaniem jest hańbiąca utrata społecznego szacunku.   
 „Jestesmy do siebie podobne, dokonałyśmy tylko odmiennych wyborów. I miałyśmy innych mężów.” 
[Ibidem, s. 332]

Słowa te wypowiada Maria Skłodowska Curie, której swoboda i sukces z taką jaskrawością kontrastują z uległością Milevy, zinstrumentalizowanej przez despotycznego męża w szeregu dziwacznych pojęć. Kuriozalne oczekiwania przybierają formę niepisanego kodeksu, ujmującego zasady domowego pożycia w formule „Dobra żona nie…”. Noblistka porusza tajone przez Milevę sekrety, dotykając jej otwartych ran, zupełnie świadoma bolączek swojej rozmówczyni. Zna stawiane przez społeczeństwo oczekiwania, lecz nie drży ze strachu o ich dotrzymanie. Podziwiana z daleka heroina staje się dla Milevy ucieleśnieniem jej własnych młodzieńczych nieziszczonych ideałów, a mrok bijący od wybitnej Polki uzmysławia odporność badaczki na zewnętrzne naleciałości. Rozwiązaniem zagadki na uderzającą odmienność biografii dwóch kobiet stanowi siła wyznaczonych sobie priorytetów i ucieczka Curie Skłodowskiej od wiernopoddaństwa konwenansom, a także tkwiąca u podstawi jej osobowości niezgodna na zniewolenie i bezkompromisowość.  
„Pani Einstein” to zbudowana na analogii do Newtonowskich praw podobizna kobiety, demaskująca pętające ją ogniwa społecznej i osobistej zatraty. Podążając za Milevą skupiałam się na kolejnych etapach jej biografii, oglądając je nie pryzmat metafory naukowego aksjomatu, lecz kolejnych zbłądzeń. Wyartykułowane w ojczystym języku bohaterki w formule I zgubila sam se, stawnowią rezonator emocjonalności i instynktowności.


Akcja powieści toczy się na tle europejskich miast – w kalejdoskopowym przemieszaniu widzimy  senny spokojny Zagrzeb, przeciwstawiony perfekcyjnej modernistyczności Zurychu, ślicznej, jak słodki deser architektonicznej doskonałości. Powabne centrum wyrafinowania i akademizmu zastępuje malownicze Berno, a bezbarwna, brudna Praga staje się areną walki z nędzą życia. Bezbronność bohaterki i jej niezdolność do pomocy samej sobie może rozgniewać, wzbudzić dojmujący smutek i złość, a potęguje ją jednocześnie tułacza bezdomność Milevy.
Mileva zdąża po stopniach zatraty miłosnej – najpierw odpychanej dziewczęco naiwnej miłości do Alberta, jako tego, który pierwszy z zewnętrznego świata ją zaakceptował. Dalej, złamana rozczarowaniem rzuciła się w bezmiar macierzyńskiego bezwarunkowego uczucia do Lieserl, którego nie potrafiła prześcignąć miłość do synków, a ostatnim etapem zatraty była całkowita dezorientacja i zapadanie się w samej sobie, rozszarpywane poczuciem swojej niemocy, bezbronności i przypisanej z góry porażki.

Autor: Marie Benedict
Tytuł: “Pani Einstein”
Tytuł oryginału: „The other Einstein”
Wydawnictwo: Znak
Strony: 357
Ocena:5/7

Czy znacie "Panią Einstein"? A może załamujecie ręce nad inną anonimową fundatorką mężowskiego sukcesu? Chętnie poznam Wasze wrażenia i być może podsuniecie rozwiązanie tej palącej kwestii. Choć wiele dykcja powieści z natury będzie emocjonalna i nieco tendencyjna, nie zaciera przecież realnego problemu, pozostawiając dyskusję stale otwartą aż do dziś, jarząc się pytajnikiem o sedno partnerstwa.

Promienne i wiosenne 
rozkołysane 
pocałunki miodunki

Karpacka Biel


9 komentarzy:

  1. Książka jest już na mojej liście czytelniczej, bodajże od stycznia, przyznam, że bardzo wyczekuję spotkania z nią, spodziewam się wzruszającego portretu pierwszej żony Alberta Einsteina. Kontekst sytuacji kobiet w tamtych czasach, ich możliwości dostępu do wyższej edukacji, konieczności publikowania pod nazwiskiem męża lub męskim pseudonimem, zawsze mnie bardzo ciekawił. Jestem pod wrażeniem ich determinacji, niesamowitej wręcz siły do walki o prawa kobiet, równouprawnienie w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Właśnie skończyłam pisać recenzję przeczytaj już kilka tygodni temu powieści biograficznej o Marii Skłodowskiej-Curie, tam właśnie pojawia się postać Milevy, ale niestety tylko na chwilę i w nieco innej odsłonie.
    Bookendorfina

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Izabelo, dziękuję Ci serdecznie za bogactwo mądrych słów i podzielenie się włąsnymi spostrzeżeniami odnośnie epoki, jak i oczekiwaniami. Tak, z Twoją recenzją już się zapoznałam :) I jestem nieco zdumiona, a jednocześnie szczęśliwa, że pozostajemy tak jakby w czytelniczym dopełnieniu i możemy czerpać z własnych doświadczeń, by za moment je skonfrontować <3
      Niezłomne proby podejmowane, by zapewnić sobie suwerenność wciąż mi imponują i zastanawiam się, na ile mogłabym wytrzymać taką musztrę, kluczenie pomiędzy konwenansami, ukrywanie się, przełykanie gorzkich łez hańby i wyczerpania... Myślę, że niestety z moim poziomem astertywności i mogłoby to skończyć się bardzo szybko, bo chociaż jestem niestrudzonym bojownikiem o przywileje innych, walka o swoje własne prawa nie należy już do najłatwiejszych.

      Izabelo, zaszczepiłaś mi pewną myśl - mianowicie, pisząc o ukrywaniu się pod pseudonimami męskimi odświeżyłaś w mej pamięci sylwetkę Marii Komornickiej. Czy jest Ci znana ta postać? Jej biografia jest rozdzierająca - mowa o życiu, nie zaś publikacji, nie wiem bowiem, czy artystka doczekała sięosobnej biografii i koniecznie muszę to sprawdzić. Jeżeli znasz tę poetkę albo książki o niej, proszę, podziel się wiedzą oraz - naturalnie - spostrzeżeniami ;)

      Usuń
  2. Pięknie i rzeczowo o niej opowiadasz. Przeczytałam wpis już wczoraj, ale nie zdążyłam zostawić komentarza, więc dziś z przyjemnością zabrałam się za lekturę raz jeszcze.

    Cieszy mnie niebywale, że ten skromny podarek dostarczył Ci tylu wrażeń. Twoje spostrzeżenia są bardzo trafne, a wspomnienie o losach Skłodowskiej-Curie ponownie przypomniało mi o uczuciach, jakie towarzyszyły mi podczas lektury. Wciąż czuję się porażona niesprawiedliwością tego, jak potoczyły się losy Milevy i jednocześnie cieszy mnie, że naszej rodaczce dane było trafić na człowieka, który pozwolił na uwypuklenie jej zdolności, zamiast ją tłamsić. A przecież tyle je łączyło! Tak naprawdę niewiele trzeba było, by i żona Einsteina błyszczała i zamiast być wielką zagadką z przeszłości, byłaby dziś legendą.

    To mi o czymś przypomniało! Spójrz, jaki cudowny film podrzucił mi ostatnio kolega: https://www.facebook.com/rebelgirls/videos/1596694693691853/
    Wspaniała idea, prawda?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Klaudyno,
      na samym początku pragnę Ci podziękować za Twoją obecność i ożywczą i inspirującą moc słów <3 Jestem wdzięczna za wciąż świeże wzruszenia, którym już chyba nigdy nie będzie dane okrzepnąć. Równocześnie zastanawiam się, czy nie jest to aby jedna z tych historii, które stale będą nas rozjątrzać poczuciem bezsilności i niezgody na zastaną rzeczywistość. Kiedy myślę o Milevie, skojarzenia szybują do wspomnień, a te rozrastają się w tunele domysłów na temat tysięcy kobiet bez twarzy i imion, poszarzałych, zamkniętych w czterech ścianach, odartych z pasji i możliwości rozwoju. Wiem, że nie wszystko jest czarno-białe, ale przecież nie sposób zaprzeczyć jawnemu wyzyskowi troskliwych towarzyszek życia mężczyzn - tych wielkich w świecie i w swoim domu...

      Masz rację - nie potrzeba było wiele - jedynie słowa zgody, uczciwości w publikacjach artykułów, zwłaszcza że powoli zaczynał już topnieć lodowiec całkowitej bezwzględności w kwestiach dopuszczania do głosu kobiet-naukowców. A tak, Einstein naraził mi się i nie mogę już o nim mówić bez gorzkiego wyrzutu! :) Oto, co wiedza czyni z człowiekiem praworządnym :)

      Klaudyno! Dziękuję Ci! To jest przepiękne - obejrzałam film bardzo poruszona, a wraz z upływem czasu i znikaniem kolejnych książek, moje brwi marszczyły się coraz bardziej i w końcu zakrzyknęłam zaskoczona. Idea wspaniała i powiem więcej - podatuję tę książkęsobie samej i będę mogła zostać, kim chcę :D <3 Nie mam też wątpliwości, że w przyszłości Zosia zapozna się z historiami wspaniałych silnych kobiet. Równocześnie pamiętam, że podobne próby już powstawały, ale nie należały one do porywających, zresztą, były tylko zlepkiem faktów, a nie taką perełką edytorską. Ponadto swego czasu zaczytywałam się w blogu "Kobiety i historia", gdzie Pani Moczulska roztacza wspaniałe i zaskakujące opowieści o intrygujących i dzielnych kobietach ;) Może znasz to miejsce? :)

      Usuń
  3. ... ja właśnie zaczynam lekturę tej książki :-) ...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z przyjemnością zapoznam się z Twymi spostrzeżeniami, Moniko. Nie mam wątpliwości, że u osoby tak wrażliwej, jak Ty, ta historia nie pozostanie bez oddźwięku :)

      Usuń
    2. ... dziękuję za miłe słowa 😊😊 ...

      Usuń
  4. Historie zapomnianych kobiet należy opowiadać. Szczególnie, jeśli poświęciły życie mężom i właśnie przez nich zostały przyćmione. Mileva, przekonana o swojej bezużyteczności, dała się przyćmić. Uważam, że tę książkę warto przeczytać chociażby po to, by nie popełnić jej błędów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Celność twoich słów głęboko mnie poruszyła i jednocześnie uzmysłowiła walor odsłaniania tych utajonych opowieści - a mianowicie naukę na cudzych błędach. Rzeczywiście, gdyby nie Twoja roztropna refleksja zapewne pominęłabym czynnik edukacyjny w aspekcie życiowym. Dziękuję Ci za jego wskazanie i jednocześnie miło czytać, że również i Ty zgadzasz się w pełni z postulatem jak najczęstszego zagłębiania się w biografie ocienione geniuszem wielkich mężów. Tylko wówczas możliwe będzie gruntowny i wielostronny ogląd wszystkich postaci dramatu zwanego "wielką twórczością" - ta jednak nigdy nie powstaje w próżni i zbyt często jej ofiarą są kochające kobiety :)

      Usuń