sobota, 11 marca 2017

Przepoczwarzenia - zanim kobiecość nabrała rumieńców

Przywitał mnie złotook, którego nie widziałam już od nastania zimy. Bezgłośnie przysiadł na ocieplonej światłem i równomiernym oddechem ścianie, wyciągając przednie łapki do mlecznego blasku lampy. Rankiem nie wiedziałam jeszcze, że dziwaczna pieszczota ukąszenia szczupłego owada w serdeczny palec stanowi pomyślną wróżbę, a sam zbudzony wiosną, zamieszka w sercu kwiatu, seledynowym, jak jego wiotkie segmentowane ciało. Pomimo niedawnej pobudki byłam zmęczona, toczyła mnie ta nachodząca czasami wątpliwość, czy rzeczywiście ja jedna jestem wystarczająca do wszystkich zadań, które otrzymuję. 

Może to bezsenność, pożerająca noce coraz krótsze, kurczące się w snach rwanych, niejednorodnych, jak kolaże układane z poetyckich fraz, herbarzy i tekstur tkanin. Może nierówne szanse w ciągłym pojedynkowaniu się z Czasem… A może zwykłe wyczerpanie wspinaczką przez próg nowego miesiąca, witającego nas, kobiety, bukietem powinszowań, gładszych niż woskowe płatki tulipanów i konwencjonalnie symetrycznych jak krezy uległych gerber w kolorze morelowego sorbetu.


Skrzętnie pilnowałam, by blask brzasku zbiegł się z formułą życzeń, posłanych wraz z pogodnym uśmiechem do bliskich mi dziewcząt i kobiet. Wcale nie wróżyłam Piękna niespodzianki, które porwie mnie wyżej, niż sięga wyobraźnia tęskniącej marzycielki. Zwłaszcza, że zaledwie dzień wcześniej w swojej marudności skarżyłam się na zadawnioną niezgodę wobec własnej kobiecości, zaokrąglającej linie ciała, rozmiękczającej sylwetkę łagodnością kształtów, na podobieństwo starogreckich amfor. Pomyślałam więc, że przy tej okazji podzielę się z Wami moją drogą ku zrozumieniu, czym właściwie jest dla mnie przywilej kobiecości oraz zapytam Was same nie tyle o to, jak spędziłyście Dzień Kobiet, ale na jakie kolory rozszczepia pryzmat Waszej samoświadomości kobiecość. Czy dotarcie do niej było długą drogą, czy też nigdy o niej nie myślałyście, po prostu będąc? Czy macie sposoby na jej celebrację, czasami łowiąc światło próżności w zwierciadlaną taflę, szczotkując włosy albo zaznając cesarskiej kąpieli? Jak ją podkreślacie – i czy w ogóle?



Byłam dzikim dzieckiem, z którego wyrosła równie dzika dziewczynka, ale dzikości tej nie cechowało nieokrzesanie rozwydrzenia ani nieufność. Ciekawość świata i ludzi, już wtedy rozgałęziająca się w niedokończone opowieści snute samej sobie, prowadziły mnie złudzeniami łatwowierności. Nakarmiona książkami o zgodnych towarzyszkach, podziwiałam z westchnieniami pełnej nadziei, pogodnej zazdrośnicy moje rówieśniczki, połączone jak papużki w szczebioczące pary, dopiero później zauważając słomiany ogień sympatii.

W porywach ku doskonałości chciałam, by moje przyjaźnie trwały dozgonnie, ale jak wszystkie utopie rozwiewały się za próbą ich dosięgnięcia, więc moje podobne były one raczej wiszącym mostom, kołyszącym się w przestworzach powierzchowności. Od moich szkolnych, naskórkowych znajomości oczekiwałam chyba zbyt wiele, angażując się bez reszty, a napełniona lojalnością, zapominałam całkowicie o sobie. Niestety, jednostronne zachłyśnięcia się miały mi pozostać przez lata, a z nich oraz z dumy wobec odtrąconych względów wziął swe źródło przestrach przed okazywaniem dziewczęcej wrażliwości. Coraz częściej popadałam w przeświadczenie, że delikatność jest równoznaczna ze łzami wstydu i słabością, a chłopięca swoboda tylko utwierdzała mnie w tym przekonaniu. Łobuzerskie przyjaźnie są przecież niezachwiane – myślałam, będąc pod wrażeniem ich bezwstydnej wręcz instynktowności i stateczności. Chłopcy się pobili się – zgoda nastąpi wraz ze zmianą przekwitnięciem fiołkowych otarć na żółte jaskry sińców.

Dryfowałam więc, jak pojedynczy puszek dmuchawca, czasem otumaniona poczuciem akceptacji, czasem – odsuwająca się coraz dalej na fali śmiechu i dezaprobaty – pomiędzy nieforemnymi wielościanami dziewczęcych koterii i odcinkami duetów a chłopcami, którzy owszem, praskali śmiechem, ale nie z drwiny, tylko raczej szorstkiej czupurności.
A później przyszły lata zauroczeń… Przez lata przeglądałam się w obsydianowych lustrach obojętnych źrenic, by przegryźć gorzkie zafałszowaniem ziarno wiedzy, że subtelność i nieodporność są karygodne, podobnie, jak zwykłe ludzkie potrzeby. Wstydliwość pasji, nazywanych dokuczliwie dziecięcymi, przekładała się elementarne potrzeby – sen i pragnienie. Głód ciała wzmagał głód uczuć, które wynaturzały się w osobliwy układ, a zakochanie wyradzało się w przeszywający poczuciem winy lęk przed rozstaniem.

Nabrałam chorobliwego przeświadczenia, że słabość do delikatnych kobiecych drobiazgów jest emblematem dziwactwa, a naiwność i kruchość muszą być ukrywane pod wielowarstwową bezkształtnością niedopasowanych ubrań, i brzękiem ćwieków. Metronomem ciężkich kamaszy odmierzałam samotnicze wędrówki, przetykane spotkaniami ze znajomymi, a te z kolei męczące poczuciem niższości. Ekspozycja pozorowanej siły poprzez żołniersko-chłopczycowy styl stała się moją drugą naturą, będąc zarazem emanacją bezsilności i żałośnie nieskutecznym kamuflażem. Próby mimikry były daremne, ponieważ z niewiarą rozczarowanej desperatki podchodziłam do jeżozwierzy przyjaźni, porzucając dawną wiarę w możliwość ich kontynuacji. Ciągle wydawało mi się, że nie przystaję do wymagań innych, nie zastanawiając się zupełnie nad tym, że można mnie przyjąć taką, jaką jestem – byłam więc dziwadełkiem-świecidełkiem, pod towarzyską swobodą kryjącym olbrzymi lęk, że osunę się w czeluść antypatii.


Maskulinizacja stroju, czasami zamieniana na wyzywającą charakteryzację, była niewygodną i nieprzekonującą skorupą, a zarazem nie mogłam przystać na wydumaną „pospolitość” samej siebie. Słysząc komplementy, odtrącałam je jako kaleki żart, bo jakże to – mogłam się podobać rajskim ptakom, malującym polerowane migdałki wypielęgnowanych paznokci na jasne kolory, noszącym zwiewne rozkloszowane sukienki, eksponujące atuty coraz zgrabniejszych sylwetek? Pewnego dnia w osłupienie wprawił mnie zarzut – Przecież ty taka nie jesteś, brzmiał. Możesz lubić tęczę, każdy ma swój kolor.



Innym razem dziewczyna, którą uważałam za uosobienie wdzięku w postaci nimfy o złocistej oliwkowej cerze i lokach koloru żyta zapytała, dlaczego tak tłamszę swoją „subtelną urodę”. Epitet ten przechowuję do dziś, nadal rozsmakowując się w nim i nie dowierzając, że smukła kwintesencja dziewczęcej urody może odnaleźć we mnie bodaj okruch powabu. Pewnie znałyście jedną z takich zjawiskowych królewien – nieskazitelnych, łagodnych acz nieco kapryśnych, trochę nieporadnych, lecz charyzmatycznych, więc w tamtej chwili moje głębokie kompleksy zaczęły korodować. Jednocześnie podobne komentarze nie mogły zniweczyć przestrachu wzbudzanego falowaniem zasłony powolnego opuszczania dziecięcej beztroski, nieświadomej jeszcze roli podarowanej przez biologię, czy raczej głuchą na jej wołania. Nie radziłam sobie z dziewczęcością jako nigdy nie pożegnanym dzieciństwem, dopiero po niewczasie pojmując, że odpowiedzialność może współgrać z zachowaniem dotykalności urzeczeń. Dla dziewczynki każda fantazja wydaje się na wyciągnięcie dłoni – a dorośli nie mają tak łatwo, dokonywałam błędnej buchalterii fantastki, niegotowej pożegnać oniryczne opale baśni na dobranoc, nie godzącej się też ze swoim innym ciałem.


Wszystko zdawało mi się ciążyć, przeganiając po labiryntach niepewności i dezorientacji, a tęsknocie za byciem zwykłą w ten niezwykły, swobodny sposób towarzyszył sentyment do pastelowych kolorów, przemycanych w zwiewności wstążek i falbaniastych spódniczek. Podobna byłam szkiełku zgubionemu przez rozbawioną cyganerię. Do moich typowo dziewczęcych słabości należały od zawsze ozdoby do włosów, wstążki z atłasu, szyfonu czy organdyny, zwiewność primabalerin, z marzeń przeszywana przez Mamę w tiulowe spódnice i wszelkiego rodzaju kosmetyki do ust. Przyznanie się do tego było kolejnym ważnym krokiem, przypadającym dosyć wcześnie, w wyniku czego mój synkretyczny, grawitujący ku bohemicznej dezynwolturze strój stanowił melanż małej żołnierki z królewną-banitką, której udało się okraść własne szkatułki, pełne cyzelowanych uroczością drobiazgów.


Miałam i wciąż mam świadomość dysonansów swojej garderoby, ale teraz jest to wybór rozmyślny, a nie rozpaczliwa próba zachowania siebie i przysłonięcia skaleczeń kompleksów. Więcej, ponieważ konsekwencja stylu jest jednocześnie linią spajającą moją osobowość. Podejrzewam, że i Wy także macie swoje znaki rozpoznawcze, bogate w osobną biografię, układającą się w almanach Waszych zróżnicowanych osobowości, polśniewających wspomnieniami i formujących się na meandrycznych ścieżkach eliminacji oraz czerpania z otoczenia i siebie. Któraś z Was hołduje minimalizmowi zgodnych ze sobą roztropnych kobiet, których dorastanie cechował racjonalny umiar i bezpieczny dystans, dźwięczący dyskretną księżycową poświatą srebrnych bransoletek i budujący szacunek ponadczasowością. Inna ponad uniwersalność prostoty przedkłada feerię kolorów, rozmieszanej na palecie urody, podobna pawiowi w długim trenie nasyconych baśniowych barw lejących się tkanin.  Czy naturalna szminka blondynek – błękit ma dla was formę turkusowych paciorków, czy iberyjski wdzięk ciemnej oprawy oczu i śniadej karnacji podkreślacie soczystością klementynek – kiedy otulajacie się luksusem aprobaty samej siebie?


Dla mnie kobiecość to urocza wsuwka, łapiąca dzióbkiem niesforne kosmyki – każdy może stać w inną stronę, jak u rozczochranego niewyspaniem lwa weterana, ale spinka subtelnie dopełnia fryzurę. Dalej – aksamitki – zrobione z całej tęczy, której kiedyś tak się wstydziłam – w kolorze dojrzałej oberżyny, pudrowego różu, kobaltu, hortensji, antracytu, kilka czarnych i najnowsza amarantowa… Zabarwianie garderoby przychodziło mi z trudem, a teraz węglową czerń i nieokreśloność leśnego poszycia zamieniłam na polanę, ośmielając się nosić kolory, dotychczas pełniące tylko rolę dodatku. Pozostaję jednak w chłodnej tonacji spokojnego jeziora, w którym przegląda się próżna zorza. Kobiecość to dla mnie dbanie o siebie, wieczorny rytuał „balsamowania”, otulający rozkoszną kołysanką słodkiego aromatu, pogłębianego akompaniamentem zapachowej świecy; myśli o przyjemnościach i lektury, nawet te bawiące swą sielankowością, wprowadzające do idealnych światów i wyśmiewane jako mdłe i czułostkowe. To lamparci różowy szlafrok w jogurtowe cętki, szminka na ustach, podkreślająca kolor warg, albo gasząca go w zależności od nastroju, współbrzmiąca z poczuciem siły i oczywiście ulubione perfumy, również zdeterminowane przez kaprys


Starsza ja dostrzegam zarzewie problemu w dziecięcym wyolbrzymieniu, jak pręgi szram rozprzestrzeniającym się, zamiast maleć. Rozziew pomiędzy baśniowym asonansem przyjaźni i fiaskami pierwszych związków a umiłowaniem swobody i jednoczesną gonitwą za aprobatą był monstrualny. Sceptyczka, wykluczająca porozumienie, stałam się jeszcze mizantropem, szarpanym tęsknotą za ludźmi i wdającym się w przypadkowe rozmowy, skwapliwie korzystającym z wszelkich zaproszeń i przywilejów breloczka. Kruchy lód relacji pękał pod naporem mojej dla siebie nieufności i samodyscypliny krępującej miękkie serce. Nie mogę rzec, że wina leżała wyłącznie po stronie napotkanych osób – po prostu nie zdążyłam przekonać się o ich gotowości na przyjęcie mnie takiej – niezgodnej z sobą samą, lękającej się przyznać do trochę niechcianego, bardziej nierozumianego ciała i pasji, odmiennych od tych znanych z rówieśniczych opowiastek.

Zbyt jaskrawy był kontrast pomiędzy pozorowaną odpornością a świadomością noszenia kostiumu, byśmy mogli w niego uwierzyć.

Oślepiająca obligacja do całkowitego posłuszeństwa kompleksom szczęśliwie ustąpiła, choć bywa, że rozganiają się czasem niespodziewanie oprószone sola zbudzonych wspomnień rany. Mam Dziewczęta, na których mogę polegać, wysłuchujące moich wydumanych trosk i godzących się nawet na najbardziej gargantuiczne koncepcje. Zrzucając powłokę niezgody dostrzegłam, że są dokoła mnie istoty równie wrażliwe, o wysubtelnionych gustach, chętnie dzielące się doświadczeniami i pasjami, inspirujące swoją bliźniaczością i odmiennością zarazem, istoty wcześniej uznawane za mityczne piękne, lecz niedosiężone stworzenia.


Dzisiaj już nie wyrzekam się siebie i nie wypieram się własnych gustów, lecz dotarcie do tej odwagi zajęło mi wiele lat. Tak, mam typowo kobiece zachcianki, bywam kapryśna i niezdecydowana. Potrafię zastygnąć przed drogeryjnym regałem, po to tylko, by wpatrywać się w systematykę wielobarwnych słoiczków, podobnym laboratorium wróżek, albo po katuszy wielokrotnego wyboru rzeczy „prawdziwie niezbędnych”, porzucić je wszystkie i odwrócić się na pięcie z westchnieniem: „Nie, dobra, jednak nie chcę”. Nie ukrywam ziewania senności czy nudy za wachlarzem wystudiowanego nadczłowieczeństwa i jedyne, czego czasami, przez bardzo krótkie nanosekundy żałuję, to zaprzepaszczenie tamtych lat, pasiastych od barw maskujących, ale łuszczących się szpetnie, nadając mi pozory drewnianej, zmytej deszczem porzuconej kukiełki. Ilekroć widzę jedną z tych dziewczynek, jakby odrysowanej od szablonu dawnej mnie, kąsającej słowami, uśmiechającej się raczej w odruchowym grymasie, bez przymrużenia oczu w swobodzie, zastanawiam się nad jej zagubieniem.


A wracając do zaskoczeń – zazwyczaj szybują na skrawkach przypadkowo pozostawionych szpilek o szylkretowych główkach, kartkach, opuszczonych na wiotkich palcach nieuważności, listkach mahonii poznaczonych wypukłością szkarłatnych unerwień. Dla mnie radością staje się tęczowa strużynka kolorowego ołówka albo zagubiony paciorek. Cieszyć można się nawet pozostawionym celofanowym opakowaniem, a bywa, że pudełko zapałek daje mi więcej radości niż sztabka złota.
Kwiaty otrzymuję rzadko, niemal nigdy, więc gdy męska galanteria przybrała formę elfiej królowej ogrodu o seledynowej głowie, nie mogłam powstrzymać okrzyku radości. Owszem podziękowałam, przekornie, mówiąc, że będę mogła teraz pozorować narzeczeństwo przed nieznajomymi, ale to tylko leciutka ironia wdzięczności :D oczarowana różą, delikatnie odchylając jej chłodne płatki nie zauważyłam nawet, kiedy pojawiła się przede mną torebeczka w doskonale znanym odcieniu rozbielonej pistacji, sztandarowym odcieniu prestiżowej paryskiej cukierni. Buduarowa swoboda gwarantowana przez zaciszne wnętrze herbaciarni Ladurée nagle była na wyciągnięcie mojej dłoni, zaklęta w formie prześlicznego breloczka, swoją uroczością wyzwalającego westchnienie nad filigranowością i artyzmem jubilerskiej znajomości dziewczęcych gustów. W maleńkim akcesorium stopiło się triada rojeń o podróży, migdałowej kruchej doskonałości, nasączonej kroplą pastelowego smaku i wygody niezależności.


Wieczór nie dogasał, rozjarzany drobinami rozmigotanych iskier, niepewnych jak przesileniowe wdzięki belle epouque, a Wdzięczność wirowała różując policzki rzadkim rumieńcem, unosząc mnie dziesięć cali ponad ziemię. Podarowano mi Dzień Kobiet w Paryżu, czarowny wieczór spędzony w pościeli z pełnego kwiatostanu strojnej róży o jaśminowych płatkach, zanurzonych w szkarłatnej łunie. W zadumie spoglądam na emblemat Paryża. Żabia perspektywa wywołuje iluzję, że Wieża Eiffla pręży się w nieboskłon w tryumfalnym rozkroku, przesiewając przez ażurową konstrukcję pachnący kasztanami, naleśnikami nieboskłon, a ja ginę w tłumie ekstrawagancji, porwana szmerem metropolii dotkniętych marzeń o maślanym smaku brioszek. Nie wątpię, że pewnego dnia stanę się jedną z igiełek szklanej nietrwałości, zadzierającą głowę w niebo zasnute obłokami, podobnym niesfornym szetlandom o rozwianych grzywach. Waniliowe o świcie, wieczorami przybiorą tony malinowe, przypominając mi długą drogę do ziszczenia marzeń, unosząc mnie wyżej niż spacerują linoskoczkowie wschodów słońca.



A Wy – gdzie spędziłyście Dzień Kobiet? Jaki kolor mają Wasze bukiety i z jakich kwiatów ułożone? A może przeskakujecie przez to święto, z przywiędniętym tulipanem, podarowanym od tak, bezwonnym i omdlałym? Dla mnie stał się okazją do prześledzenia własnego rozkwitania, więc może dla Was puszysty smak sernika, czy mlecznej czekolady miał nadzienie z radości afirmacji? Podzielcie się swymi zachwytami i koralikami doświadczeń, nanizanymi na nić dorastania

Na pierzastych gałązkach kwitnącego derenia 

przesyłam liliowe

całusy krokusy!


Karpacka Biel

8 komentarzy:

  1. Przyznam, że bardzo dałaś mi do myślenia o kolorach i barwach kobiecości, swoją kobiecość przyjmowałam zawsze jako coś naturalnego, nad czym nie trzeba się dłużej zastanawiać, zatrzymywać, rozmyślać. A Ty swoim pięknym i czarującym wpisem pokazałaś, w jakim byłam dotąd błędzie. Masz rację, że trzeba ją pielęgnować także w tej głębszej warstwie poznawania świata i siebie, tam gdzie nawet my rzadko zaglądamy w pogoni za codziennym dniem. :) Jako dziewczynka uwielbiałam konwalie i zieleń, były to z pewnością wzorce podpatrzone od mamy, która zawsze starała się pokazać mi, na jak wiele stać kobiety, jak potrafią być wspaniałe, że warto być dumnym z tej kobiecości. Bo ja oczywiście na przekór wszystkim stereotypom straszliwie chciałam być chłopakiem, co udowadniałam między innymi przez łażenie po drzewach czy bójki z chłopakami. :) Jako nastolatka weszłam w odcienie granatu, marzeń o wielkich czynach i oczywiście podróżach. Smak kobiecości pojawił się już w innej odsłonie. :) A teraz? Teraz jestem bardzo wymieszana kolorami, dużo zależy od mojego nastroju i towarzyszących mi osób, a kobiecość ma największy wymiar w aspekcie macierzyństwa. :) Pozdrawiam ciepło. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Izabelo, dziękuję Ci za mądre, pełne subtelności i wrażliwości słowa. Wielką przyjemność sprawiła mi możliwość poznania Twojej własnej historii, a świadomość, że moja opowieść stała się okazją do refleksji jest ubogacająca i uskrzydlająca :) Tym bardziej, że spotkała się z Twoją przychylnością.

      Zanurzeniem we wspomnieniach wonnej konwalii zwróciłaś uwagę na doniosłą role naszych Mam. Mnie również w ogromnym stopniu ukształtowała i uwrażliwiła na świat ta archanielska istota :) Teraz o wiele częściej, bardziej świadomie myślę na temat tego, w jakim stopniu swe gusta przejęłam właśnie od Niej. Twoja droga ku kobiecości - rozpoczęta przekornością psot, zmierzająca ku granatowym wyciszeniom i mglistym, lecz śmiałym fantazjom - aż do sięgnięcia po tęczę tylko utwierdza mnie w przekonaniu, jak istotne jest to zasłuchanie w sobie i zgodność z własną postacią.

      Dziękuję, Izabelo <3

      Usuń
  2. Nie wyobrażam sobie Ciebie jako chłopczycy. Mnie kojarzysz się z elfem, z nimfą, z subtelnością i kobiecością. Domyślam się, że do tego, kim dziś jesteś, doprowadziła Cię kręta i wyboista droga, ale i tak zdumiało mnie wszystko, co napisałaś o swojej przeszłości i o tym, jak przeradzałaś się z dzikiego dziecka w kobietę, jaką jesteś dziś.

    Bardzo mnie cieszy, że jesteś kobietą świadomą siebie, swoich drobnych niedoskonałości i swoich mocnych punktów. To szalenie istotne dojść do takiego momentu, w którym z pełnym przekonaniem można powiedzieć "nie wyrzekam się siebie". To piękne, mocne, poruszające słowa, które zrobiły na mnie ogromne wrażenie.

    Cały Twój wpis, pełen wspominek i niezwykle trafnych spostrzeżeń jest jednym z najlepszych tekstów, jakie w ostatnim czasie czytałam. Jesteś doskonałą opowiadaczką historii i wspaniałą obserwatorką świata i samej siebie. Chciałabym się tego kiedyś od Ciebie nauczyć.

    Natomiast jeżeli chodzi o moją kobiecość - niestety, jestem jedną z tych szarych myszek, które uważają, że kobiecość warto podkreślać i celebrować wyłącznie dla faceta. Więc stroję się i maluję, kiedy chcę zrobić wrażenie na lubym. Sama z siebie nie odczuwam potrzeby podobać się nawet samej sobie. Lubię siebie w koszulce piłkarskiej i w dresowych spodniach, lubię siebie bez makijażu i w sportowych butach. I niby taką pokochał mnie ten mój M., ale pewnie milej robi mu się na sercu, kiedy widzi, że czasem staram się być dla niego wcieleniem kobiecości. Ale tylko czasem... Bo ja dzikiego dziecka w sobie chyba nigdy się nie pozbędę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najmilsza Klaudyno, Twoje wezbrane subtelnością i przenikliwością słowa jak zawsze wchłonęłam z zapartym tchem, pełna podziwu, wdzięczności i urzeczenia Twoją życiową mądrością, polśniewającą iskrami doświadczenia <3

      Przemiło czytać o skojarzeniach, jakie w Tobie wywołuje moja postać, tym bardziej, że są tak zgodne z baśniami, które układam dla samej siebie, uciekając niekiedy od świata. Owszem, kręte były te ścieżki, którymi podążałam, częto nawet nie widząc ich zza kłującej szybki łez, ale doceniam każdą skałę, którą przyszło mi pokonać, tym bardziej, że chyba żadna z nas nie ma kryształowej biografii i to czyni nas wyjątkowymi <3 Czy miarą mądrości jest cierpienie - nie wiem, ale wydaje mi się, iż pozwala ono docenić to, do czego dotarłyśmy.

      Klaudyno, pełna wdzięczności za moc pochlebnych słów, inspirujących, porywających w objęcia euforii, pragnę wyrazić ogromy podziw dla Ciebie jako dla osoby autentycznej w każdym calu <3 Fakt, że wachlarz kokieterii nie jest dla Ciebie codziennym atrybutem wcale nie umniejsza Twojej wartości, a wręcz ją podnosi. To wspaniałe, że wszelkie starania, by podkreślić swą kobiecość podejmujesz w imię miłości i równocześnie pokazuje, jak głęboka i szczera jest Wasza więź. Kochacie nie swoje kostiumy, lecz siebie, bez silenia się na maskarady. Jesteście z sobą SOBĄ i dla siebie <3 Wspaniale czytać o Twojej akceptacji dla siebie samej, choć przecież mam świadomość, ile musiałaś znieść od zawistników :*

      Oczywiście - nigdy nie pozbywaj się z siebie tego rozkosznego dzikusa! Twoje słowa o pielęgnacji wewnętrznego dziecka do dziś przechowuję w szkatułce pamięci i są to jedne z najpiękniejszych skarbów, przechowywanych na chwilę zwątpienia <3

      Usuń
  3. Co do Dnia Kobiet jestem bardzo pozytywnie zaskoczona w tym roku! Mój mąż (który jak pewnie już wiesz jest Koreańczykiem) NIGDY nie obchodził żadnych ckliwych świąt typu walentynki itp .. (nawet typowe koreańskie miłosne święta odchodziły bokiem). A tu nagle w TYM roku mąż przyszedł do domu z pięknym bukietem róż! Moja mina była mieszkanką zaskoczenia, niedowierzania a także troszkę zakłopotania. Mimo, tego gdy już emocje opadły stwierdziłam, że mąż robi się bardziej europejsko-polski niż koreański na tą chwilę. I dobrze. Przyda mu się to za pół roku gdy wrócimy do PL ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och, skutecznie rozbroiłaś mnie tym uroczym obrazkiem :D To fantastycznie, że Twój mąż uświetnił Dzień Kobiet bukietem najpiękniejszych i chyba na stałe kojarzonych z kobiecością kwiatów. Bukiet królowych ogrodu dla królowej serca <3 Gratuluję i cieszę się razem z Tobą!

      Mam nadzieję, że każda kolejna okazja (a tych jest przecież sporo), zostanie uczczona w podobny, zaskakująco przyjemny sposób. Myślę, że europejsko-polskie nawyki będą teraz tylko pogłębiane - oczywiście w pozytywnym tego słowa rozumieniu :D

      Usuń
  4. "Przywiędnięty tulipan, podarowanym od tak, bezwonny i omdlały" - To jest idealne podsumowanie tegorocznego Dnia Kobiet u mnie. Może nieco przesadzam, bo kwiatek zwiędły nie był i ładnie się w wazoniku prezentował, ale dostałam go tylko dlatego, że miałam wizytę u ortodonty i każdej kobiecie rozdawano po kwiatku. W sumie ten kwiatek sporo mnie kosztował :D
    Co do Twojego wpisu - podoba mi się bardzo w nim to, ze jest taki "kolorowy" i wypełniony po brzegi przeróżnymi kwiatami :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Alu, cieszę się, że podoba Ci się kwiatowa barwnośc mojego wpisu :) Zależało mi na tym, by jego oprawa harmonizowała z naszą kobiecą delikatnością, bo chociaż skojarzenie kobiety z kwiatem jest niby potoczne, to przecież prawdziwe. Też pragniemy być podziwiane, jesteśmy subtelne i piękne ;)

      Jeżeli chodzi o Twoją "ofiarę" - rzeczywiście mnie rozbawiłaś :D Szkoda, że żaden wielbiciel nie uhonorował Cię wyjatkowym podarkiem, a równocześnie miło czytać, że załoga gabinetu ortodontycznego tak dba o swoje pacjentki. Taka kultywacja zwyczaju jest zarazem przyjemna i zaskakująca.
      Może za rok razem będziemy mogły pochwalić się imponującym bukietem od adoratora, kto wie :D

      Usuń