niedziela, 5 lutego 2017

Banici własnych marzeń - David Mitchell "Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta"

Tysiąc jesieni Jakuba de Zoeta” kwitło na powłóczystych długich wieczorach i ospałych porankach, przeciągających się w słomiane zorza, jasne jak akacjowy miód.  To było moje pierwsze, obiecywane od dawna spotkanie z Davidem Mitchellem, lecz wiąż odraczane. Okazało się, że obraz dotychczas nieznanego autora, jaki powstał w mojej wyobraźni, był całkiem trafny. David Mitchell figurował w moich wyobrażeniach jako pisarz mistyk, pytający bajarz i łowca snów, a zarazem śmiały obserwator, nie stroniący od żartów, budujący światy lżejsze od przestworzy, a wyraźniejsze niż rzeczywistość. 




Jeżeli miałabym wskazać dominanty utworu – byłyby nimi Pamięć i Tożsamość. Zastanówcie się teraz, jak często pada w Waszych głowach pytanie o samego siebie. O Wasze imię, wspomnienia, dla których jesteście podatną gliną? Co w Was moglibyście uznać za stałe, a co zagarniacie w siebie ze świata? Przeformułowując pytanie – jak często próbujecie dotrzeć do własnego siebie? Próbę scalenia własnej tożsamości podjął jeden z służących:
"Słowo „mój” daje mi przyjemność. Słowo „mój” przynosi mi ból."
[D. Mitchell, "Tysiac jesieni Jacoba de Zoeta", s. 418]

A to dopiero jeden z cieni na peryferiach opowieści… Historia Mitchella to powieść o mocy słabnących wspomnień i niestrudzonym poszukiwaniu, wierności sobie oraz trwaniu w Czasie, w którego żywiole wspomnienia stopniowo gasną, przyćmiewane kolejami narzuconej wegetacji.



Pytanie o tożsamość jest instynktowne, w momencie opuszczenia przestrzni, która była swoistą formą naszej osobowości. Człowiek jako odlew miejsca jest jednak plastyczny, podatny na dłuto losu, dlatego konieczny jest punkt odniesienia, którym wprawdzie mogą być wspomnienia, lecz jak powie Ogawa Uzaemon:

"Pamięć to sztuczki i dziwność."
 [D. Mitchell, "Tysiac jesieni Jacoba de Zoeta", s. 418]

Definicja pamięci, jako mechanizmu zawodnego, a więc niewiarygodnego, neguje spójność jednostki. Bohaterowie muszą się nauczyć, że nie należy kurczowo zaciskać pięści na skrawkach wspomnień, wciąż blednących, łudzących kompensacją, a w gruncie rzeczy uświadamiających ogrom strat.

„Tysiąc jesieni Jakuba de Zoeta” to kalejdoskopowe przetasowania kolejnych biografii, jednoczonych wykorzenieniem z dawnego życia. Heterogeniczność tworzywa owocuje wielorakością ukazywanych w perspektyw, wskazujących w konsekwencji wewnętrzne rozbicie samego człowieka. Sylwetki przybyszy z Europy ciśnięte zostają na egzotyczną scenerię, jednak świat do którego trafiają nie urzeka ich legendarną baśniowością. Piękno współistnieje ze szpetotą, nie stanowiąc malowniczego kamuflażu, a podsycając monochromatyzm codzienności, wsącza się weń. Wrażliwsi dostrzegają tę inność, ale proza życia przeczy estetycznemu upojeniu. Zderzenie odległych kultur nabrzmiałe jest dojmującym poczuciem obcości i ciągłego zaskoczenia. 

Podróż ze Starego Kontynentu równa się morskiemu sieroctwu i wykluczeniu. Niezależnie od tego, jak grube są nici, wiążące przybysza z pozostawioną ojczyzną tu ulegają frustrującemu rozluźnieniu. Uwidacznia się to choćby w sentymentalnych westchnieniach kapitana Penhaligona, spoglądającemu na haftowane z czułością serwetki – emblematy miłości czekającej opiekuńczej żony. Emocjonalne ciepło jest rugowane poza nieprzekraczalne granice honoru, a usilne starania zachowania godności i nieutulone poczucie braku nakłada na nieznajome twarze maski odległych ukochanych – córek, synów, żon… Jaskrawo ukazuje swoją drogę na Dejmę również Van Cleef, przytaczając sardoniczną opowieść o swej kalekiej miłości do Glorii, młodej żony wuja. Ordynarność szorstkiego mężczyzny wyrosła właśnie na żyznej niwie złamanych ideałów.

Fabuła powieści zawiązuje się w holenderskiej faktorii, obracając się głównie wokół jej pracowników, spojonych interesami oraz miotających się w lepkiej pajęczynie intryg. Bohaterowie żyją na pograniczu, nie tylko kultur, ale również Czasu – stulecie rozsądku powoli zaczyna wrzeć w tyglu XIX-wiecznych dynamicznych zmian. Sztuczna wysepka w zatoce Nagasaki to ołtarz, na którym interesowność składa ofiarę z barwnego radosnego życia, okupując wątpliwą karierę marazmeme. Życiorysy postaci odmierza klepsydra skorodowanych ambicji, idealistycznych , początkowo opalizujących naiwną wiarą wzruszeń – próba zdobycia lepszego statusu równa się wygnaniu. 


Bohaterowie obnażają sekrety swoich biografii najczęściej w momentach ekstremalnych, jakby chcieli doścignąć nić własnego życia, zanim zdruzgocze ich armatnia kula czy zatrute ostrze skrytobójcy. Jedna z serii autoprezentacji załogi odbywa się podczas gry w karty. Błyskotliwie przeprowadzona pcharakterystyka, wpleciona zostaje pomiędzy pozornie zgrzebną, oblaną blaskiem łuczyw próbę zabicia Czasu, a niewyszukana męska rozrywka uwalnia tłumioną szczerość bohaterów.


Główny bohater, Jacob de Zoet to skromny kancelista, przeszczepiony do Dejimy przez próbę doścignięcia ultimatum postawionego przez ojca wybranki. Czytelnik jest świadkiem stopniowego wyswobadzania się z młodzieńczej wiary w realizację założeń aż do krystalizacji osobowości niepodległej złudzeniom. Jego zewnętrzna inność - płomiennie ruda broda i zielone oczy stanowią zarazem o odmienności wnętrza. Jakubowi de Zoet przydano walorów „mimowolnego bohatera” i to określenie chyba najdobitniej definiuje postać niezłomną, mnie samą nieco zaskakującą właśnie cichością, niebywałym posłuszeństwem, przechodzącym od haniebnego strącenia do roli podrzędnej, do nieoczekiwanego awansu. Honorowość rudobrodego kancelisty, skontrastowano ze śliskością Fischera, odrażającego wręcz swoją chciwością.

Mimo wszystko, Jakob swoją nadnaturalną wręcz empatią nie potrafił zogniskować na sobie całej mojej uwagi. Uważniej śledziłam losy sędziego Shirojamy i tłumacza Ogawy, chociaż trudno wydobyć z bogatej galerii jedną jedyną sylwetkę i przy niej pozostać. Konstrukcja powieści jest bowiem podobna do systemu naczń połaczonych, w którym wszystkie składniki oddziałują na siebie.


Muszę wyznać, iż zauroczył mnie doktor Lucas Marinus. Ekscentryczny, jak jego kapota, szczery aż do granic wytrzymałości sceptyk, którego trzeźwość sądów jest szlifowana doświadczeniem i zaufaniem pokładanym w wiedzę. Empiria równa się u niego brakowi jakichkolwiek złudzeń, ale jego racjonalizmu nie ziębi brak wiary. Jakże inny jest od brytyjskiego doktora Nasha, podobnego w swej dosadności raczej do felczera. Wprawdzie pełne finezji rozmowy bohatera ranią bolesnością metod, ale ciskany w oczy piach prawdy ma uodparniać na przyszłe zawody.

Kult wiedzy i sprawiedliwość Marinusa łączą go z panną Aibagawą, racjonalistką, której roztropność i opanowanie zjednują szacunek. Siła osobowości Orito oszałamia – rdzeniem osobowości akuszerki jest posłuszeństwo powołaniu, nie pozwalające na uległość podszeptom serca. Jej odmienność uwidacznia zwłaszcza w zestawieniu z kruchą żoną Ogawy, przerażoną swym nowym losem i bezsilnością wobec narzuconej nagle roli matki i żony, której nie potrafi sprostać. Tutaj z kolei nasuwa się myśl o kobietach w powieści, zredukowanych do naczyń, nie tylko w klasztorze, lecz również w powszednim życiu. Mitchell buduje spójny wizerunek kobiety nie tyle jako istoty słabej i uległej, co kształtowanej w ten sposób przez zewnętrzne okoliczności – wielowiekowe poddaństwo sztywnej obyczajowości, konwenansu. Świetnie ukazuje również niuanse japońskiej kultury rodzinnej, zobrazowanej jako wyrafinowana pomsta teściowych za własne złamane życia.

„Ale myśl nie ma powiek, żeby je zamknąć, ani uszu, żeby je zatkać."
[D. Mitchell, "Tysiac jesieni Jacoba de Zoeta", s. 444] 

W powieści istotna jest rola miłości, przyrównanej do trawiącej umysł gorączki. Nie jest to wyłącznie dolegliwość zmysłowa, tylko jakiś enigmatyczny żywioł, który wprawdzie wywiera wpływ na decyzje bohaterów, lecz nie jest w stanie zniwelować posłuszeństwa ani głosowi honoru, ani własnym aspiracjom. Miłosny splot obejmuje Jakoba, Orito i Ogawę, ale uczucie, ulega  imperatywowi straty, wynikającemu z przesunięcia punktu ciężkości od serca do godności i ustalonych praw. Wyjatkowy będzie tu Ogawa Uzaemon, u którego wewnętrzne nawoływania do zachowania godności i nieposzlakowanej opinii łączą się z głosem sumienia. Wielogłos wzniecaja płomień pragnienia do naprawienia popełnionego w służbie synowskiej wierności błędu. Dysonans hierarchicznej powinności i uczuć jest jednakże nie do pogodzenia. 

 

Szczególnie istotny wydaje się być portret Natury, ponieważ to na skrawku jej szaty przyczaja się człowiecza powszedniość. Mitchell z malarską finezją odmalowuje najdrobniejszy nawet niuans, dostrzega szarawą smużkę cienia, lekkość pyłku i ze zdumiewającą dokładnością wyłapuje zmiany, harmonizujące z emocjonalną dynamiką postaci. Zastosowane przez niego animizacje i antropomorfizacje mają nadziemską siłę oddziaływania poprzez swą obrazowość i oszałamiającą świeżość spojrzenia oraz umiejętne nadpisywanie w określone konteksty. Przyroda jest barometrem ludzkich wrażeń. powietrze zgęstniałe od wątpliwości, strachu i iskrzące pytaniami drażni zwierzęta i rośliny, podsycając ludzkie obawy. Człowiek odupatruje w niej bezrozumnej siły mnożącej przeciwności. Zastosowane tutaj opisy nie mają w sobie nic z panteistycznych wzlotów. Wrażeniowość i subiektywizacja świata przedstawionego jest kolejnym walorem powieści, wskazującą na astygmatyzm poznawczy człowieka, zaprawiającego swe spostrzeżenia emocjami.

"Ten świat zawiera tylko jedno arcydzieło i jest nim on sam (…)"


 [D. Mitchell, "Tysiac jesieni Jacoba de Zoeta", s. 584]


Autor podsuwa czytelnikowi podsuwa wspaniałe nagromadzenie, mistrzowskie, chwilami senne, retardacje. Poetyczne deskrypcje scenerii przeplata bystry prądem zdarzeń. Przetasowania perspektyw sprawiają, że granica pomiędzy właściwym narratorem, a postaciami jest zatarta, a z tej pastelowości wypływa pożywny dla wyobraźni sok wzruszeń, domysłów i nadzwyczajnej bliskości z bohaterami, drążącymi samych siebie pytaniami, na które odpowiedź dopiero się kształtuje. Kwintesencją przyjętej przez autora taktyki jest wirtuozerski opis otwierający rozdział XXXIX, będący początkowo urokliwą akwarelą o mewach, wyradzającą się w naturalistyczną panoramę całego społeczeństwa – nie tylko mieszkańców Nagasaki, ale każdej nacji z osobna i wszystkich razem.


Potęga oddziaływania opisów wyrasta z ich celności i jednoczesnej prostoty. Wzmiankowana poetyczność nie jest bynajmniej popisem ekwilibrystyki metafor, a polega na umiejętnym komponowaniu obrazów już poprzez samo ich wskazywanie. Część obrazów jest rzeczywiście wdzięczna, jakby baśniowej proweniencji. Ostrość słów wynika z aptekarskiej wręcz precyzji, z jaką autor odmierza kolejne ingrediencje opisów. Jest tu mglistość i niewyraźność, biorąca się z subtelności barw, a może i ich spłowiałości. Jeżeli pojawi się jakiś krzykliwy kontrapunkt, to jego rola jest oczywista – ma służyć przełamaniu, wprowadzeniu dysharmonii, którą niebawem zwieńczy katastrofa i ukazuje czytelnikowi świat prawdziwy, będący mieszaniną piękna i brzydoty. Synestezyjne, sugestywne, spowalniające tętno opowieści pejzaże nadają jej ton oniryczny, zacierając granice pomiędzy jawą a snem i ukazujące niepewność co do tego samych bohaterów, lecz senna statyczność za chwile znika pod naturalistyczną dosadnością. Mitchell chętnie posługuje się symbolami, a graniczność obcych sobie światów powoduje, że ich mnogość jest jeszcze zwielokrotniana. 

"Ale przyszłość lubi się tworzyć sama"


 [D. Mitchell, "Tysiac jesieni Jacoba de Zoeta", s. 561]

Blednące wspomnienia opuszczonego domu i introspekcyjne opadanie w głąb siebie budzą refleksje nad akcydentalnością losu i wzbudzają pragnienie uporządkowania świata. Ekwiwalentem igraszek przeznaczenia może być zabawa Jakuba z biedronką, niestrudzenie przestępującą po kolejnych pomostach z dłoni, nieświadomej, że wciąż pokonuje tę samą drogę. A takich wdzięcznych, opalizujących bogactwem symbolistycznych znaczeń scen znajdziemy tu mnóstwo – cała substancja powieści przesycona jest niegłębioną obfitością podatnych na różnoraką interpretację znaków. Symbole nawarstwiają się na siebie, a na ich stratyfikacji nadbudowywane są kolejne.

"Wszystko się dzieje zbyt wolno i zbyt szybko, i wszystko dzieje się naraz."
 [D. Mitchell, "Tysiac jesieni Jacoba de Zoeta", s. 232]

Symultaniczność, wrażeniowość i polifoniczność koresponduje z zachodzącymi zmianami. Już sam tytuł stanowi magnetyzującą zapowiedź niekończącego się cyklu przeobrażeń, dla ludzkiego umysłu wręcz niepojętego. Z tym brakiem pojęcia mierzą się bohaterowie i będzie musiał zmierzyć się czytelnik. Jesień jako pora złotego dobrostanu i złowróżbne preludium zimowego regresu staje się wykładnią powtarzalności i paradoksalnego trwania ponad tą powtarzalnością. Z tym, że Natura w przeciwieństwie do kruchego człowieka ma ten przywilej, że opiera się wewnętrznej kakofonii, zachowując wyniosłe i bezpieczne constans.





Ważne są tutaj także przedmioty, przesiąknięte przymiotami postaci, jako dziedzictwo pokoleń – jak odwieczny kredens Otane, przechowujący w sobie sekrety przodków, podobny bardziej do rośliny w swym organicznym związku z przestrzenią. Taki też będzie psałterz Jakoba, przy czym rola wiary jest w powieści niezwykle silna – pominąwszy już walory zakazanych religii, warto naświetlić kwestię wiary rozumianej dwojako – jako religię oraz jako fanatyzm, przeszywający igłą zbrodni niewinność. 


To, co nużyło mnie w powieści, to jej silne przesycenie szczegółami transakcji handlowych, szczęśliwie zazwyczaj wplecione w polilog postaci. Bywały momenty, w których musiałam pobudzać skupienie na tych nużących mnie partiach. Zaskoczyła mnie duża dawka humoru, choć był to humor z rodzaju tych grubo solonych rubasznością, wulgarnością mężczyzn żyjących z dnia nadzień niewyszukanymi rozrywkami. Mitchell z wyjątkową precyzją potrafi oddać klimat chwili – sceny wspólnych posiłków czy handlowych planów rozbłyskały momentalnie szczegółami obnażającymi bezbłędną autorską spostrzegawczość i przenikliwość, ale także, co istotne - męską znajomość życia. Niektóre z opisów nasuwają na myśl behawiorystyczne nurty, w geście możemy odnaleźć swobodę ocierającą się o prostactwo, kurtuazję grawitującą ku wiernopoddaństwu albo symptom nieszczerości, czy głębokiego uczucia.

Autor: David Mitchell
Tytuł: “Tysiąc jesieni Jakuba de Zoeta”
Tytuł oryginału: “The Thousand Autumns of Jacob de Zoet”
Wydawnictwo: MAG
Strony: 624
Ocena:6/7 

„Tysiąc jesień Jakuba de Zoeta to powieść-studnia, bezdenna wręcz, w której zanurzyłam się z wielką przyjemnością i chętnie z tego bogactwa czerpałam. Z glową ciężką od przemyśleń, chciałabym zwrócić się do Was z pytaniem o Wasze przemyślenia. Jaki były Wasze wrażenia po przeczytaniu tej powieści? Która z jesieni Jakuba najbardziej Was urzekła? I który z bohaterów zaskoczył Was najmocniej?

Z naręczem mglistych pocałunków



Karpacka Biel

3 komentarze:

  1. Ależ narobiłaś mi smaku na tę książkę, uwielbiam takie wielowarstwowe zaczytania, z ogromną chęcią po nią sięgnę. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Izabelo, takie wyrazy entuzjazmu czyta się z przyjemnością! :) To znakomicie! Będę zatem czekać na Twoją relację z promienną niecierpliwością i z nieukrywaną radością się w nią zanurzę, by przekonać się, czy "Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta" zaspokoiło Twój podrażniony apetyt. :)
      A więc - do przeczytania! :)

      Usuń
    2. Oczywiście, że dam znać, temat książki już zadałam w bibliotece, mam nadzieję, że niedługo zasili ona ich zbiory, a wtedy będę mogła oddać się lekturze. :)

      Usuń